Znałeś mnie, Padre, zanim ja poznałam Ciebie. Tak myślę, tak czuję. Wiem o Tobie tylko z książek i czasopism. Miałam osiemnaście lat, gdy odszedłeś do nieba, za którym zawsze tęskniłeś. Gdybym wtedy mogła Cię poznać – choćby listownie, jak Raffaelina Cerase – pewnie mniej błędów popełniłabym w życiu. Niestety, do 1970 roku w Polsce „żelazna kurtyna” była tak szczelna, że nie tylko nie miałam szans o Twoim istnieniu usłyszeć, ale nawet mi się nie śniło, że kiedykolwiek wyjadę za tę „żelazną kurtynę”. Wtedy było to tyleż trudne, co kosztowne.
W 1989 roku podczas zakupu „Gościa Niedzielnego” zobaczyłam leżący obok biuletyn o uderzającym tytule: „Chwałą Boga jest człowiek żyjący”. Na okładce zdjęcie papieża Jana Pawła II klęczącego przy Twoim grobie. Cały biuletyn Tobie poświęcony. Zabrałam go do mojej mamy, gdzie jeździliśmy co drugą niedzielę od czasu, gdy została sama. Tam przeczytałam go od deski do deski i w ten oto sposób dopiero wtedy dowiedziałam się o Twoim istnieniu.
Biuletyn został u mamy, towarzyszyłeś jej w samotności. Po kilku latach mama odeszła tam, gdzie Ty już byłeś. Odeszła nagle i niespodziewanie w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, jedynych świąt, których nie spędzaliśmy razem. Pojechaliśmy wtedy do mojej siostry, która była w szóstym miesiącu ciąży i z racji odległości (1000 km) nie mogła – po raz pierwszy – przyjechać do nas. Mama nie chciała z nami pojechać, żeby „nie sprawiać kłopotu”, zawsze była domatorką. Poprosiłam więc kuzynkę, żeby zajrzała do niej w święta.
W drugi dzień świąt siostra źle się poczuła, a ponieważ pojawiły się niepokojące objawy, pojechała z mężem do szpitala. Muszę zaznaczyć, że była to jej pierwsza ciąża, długo oczekiwana i upragniona. Zostaliśmy sami w mieszkaniu. Mąż z synami oglądali chyba telewizję, a ja z nosem przyklejonym do szyby, widząc ciemny i mokry wieczór za oknem, płakałam cichutko. Wtedy po raz pierwszy modliłam się do Ciebie. Prostymi słowami w Twoim ojczystym języku błagałam o pomoc dla mojej siostry. Mijały godziny, a mnie się wydawało, że to wieczność. Wreszcie późnym wieczorem moja siostra i jej mąż wrócili: szwagier zadowolony, bo na USG po raz pierwszy dało się odczytać płeć dziecka – będzie syn, a siostra trochę zatroskana, ponieważ od lekarza dostała przykazanie, że ma na siebie bardzo uważać.
Następnego dnia wieczorem mężczyźni poszli na basen, a my same coś tam sobie opowiadałyśmy, gdy zadzwonił telefon. Otrzymałam wiadomość od mojej kuzynki, że mama nie żyje. Zmarła poprzedniego dnia. Bóg jedyny wie, ile wysiłku kosztowało mnie, żeby nie dać poznać po sobie, co usłyszałam. Siostra siedziała obok. Coś mnie ostrzegło, żeby jej o tym nie powiedzieć. Bałam się, że w takim stanie mogłaby stracić dziecko. To wszystko trwało ułamki sekundy: zobaczyłam – nie wiem, jak to określić – oczyma wyobraźni (?) moją mamę, jak klęczy przy Matce Bożej, a Ona nachyla się życzliwie w jej stronę, jakby tym gestem mówiła „Chodź do mnie, kochana, chodź”. Powiedziałam siostrze, że mama się przeziębiła, a ponieważ jest sama, musimy wracać.
Z ciążą nie było już żadnych kłopotów, a nasz kochany chłopczyk urodził się w dziewiątym miesiącu, zgodnie z planowanym terminem. Teraz ma dziesięć lat.
Nie mam żadnych wątpliwości co do Twojej pomocy, Padre Pio. Do dziś zastanawiam się nad tym nagłym i niespodziewanym odejściem naszej mamy w dniu, w którym siostra miała takie kłopoty. Mama zawsze dużo się modliła, można powiedzieć, że nie rozstawała się z różańcem. Życie za życie? Czy miłość wymaga aż takiej ofiary?
Kilka lat później ciężko przeżyłam rozstanie z moją ukochaną pracą, a gdy wykryto u mnie dwa duże kamienie w nerce, świat zawalił mi się zupełnie. Codziennie modliłam się do Ciebie, Padre, słowami Twojej ulubionej Koronki do Serca Jezusowego. Wtedy już wiedziałam, że miałeś dar rozumienia języków, a jednak modliłam się po włosku, jakby chcąc być lepiej przez Ciebie słyszaną. Choroba trwała pół roku i choć wycierpiałam wiele, odzyskałam zdrowie i znalazłam inną pracę. Twoja to zasługa. Przez te pół roku przeczytałam wszystkie zaległe numery „Głosu Ojca Pio”. Twoje słowa tam zamieszczane dały mi dystans do tego, co na ziemi, kazały patrzeć i widzieć „dalej”. To też Twoja zasługa.
Gdy więc rok później przeczytałam w „Głosie Ojca Pio” o pielgrzymce w Twoje rodzinne strony, wiedziałam, że muszę tam pojechać, by podziękować.
Byłam na tej pielgrzymce z koleżanką. W San Giovanni Rotondo po porannej Mszy Świętej zakończonej poświęceniem dewocjonaliów miało miejsce dziwne zdarzenie:
Jesteśmy na dziedzińcu przed starym kościółkiem. Z daleka widzę, jak do mojej koleżanki podchodzi młoda Włoszka i podaje jej różaniec. Koleżanka gestem wyraża, że nie rozumie, co ona mówi. Podchodzę i słyszę: „Te la regalo”. Szybko tłumaczę koleżance, że ta młoda osoba chce jej podarować ten oto różaniec. Koleżanka bierze nieśmiało różaniec i stoi osłupiała ze zdziwienia. Potem wyznaje mi, że podczas święcenia dewocjonaliów z żalem pomyślała, że nie kupiła sobie różańca.
Dla mnie to widoczny znak Twojej, Padre, obecności, jakbyś chciał przypomnieć, że Bóg zawsze da nam to, co potrzebujemy.
Dom Ulgi w Cierpieniu – szpital wybudowany Twoim, Padre, staraniem. Dowód na to, że można zrobić coś wielkiego, trwałego i pożytecznego, nie mając nic prócz wiary, wielkiego zapału i serca dla ludzi, których pracę i pieniądze umiałeś pozyskać. Gdyby ogłoszono konkurs na najlepszego człowieka biznesu, głosowałabym na Ciebie. Pokazałeś, że nie przez pieniądze i układy, lecz przez miłość niemożliwe staje się możliwe. To największy Twój cud, bo trwa dłużej niż ludzkie życie, ratując je wielu cierpiącym. W tym szpitalu leczy się duszę i ciało. To bardzo ważne – w tej kolejności. Ty wiedziałeś, jak wielka jest zależność między zdrowiem duszy i ciała.
Znów minęło kilka lat. Moja duchowa więź z Tobą była już codziennością. Z Twoją pomocą rozwiązywałam bardzo trudne problemy zawodowe, budując mozolnie bezpieczeństwo finansowe firmy. Z jednym problemem w żaden sposób nie mogłam sobie poradzić. Zaistniał, zanim zaczęłam tam pracować, więc nie było w tym mojej winy. Problem był poważny i znikąd pomocy, tej ludzkiej. Długo szukałam rozwiązań. Przewlekły stres. Prosiłam Cię, Padre, o pomoc, nawet gdyby miała być okupiona cierpieniem. I tak się stało. Odchodziłam na emeryturę w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, a kilka miesięcy później usłyszałam diagnozę, która zwykle brzmi jak wyrok: nowotwór złośliwy. Przypomniałam sobie wówczas zdanie, które kiedyś usłyszałam w radiu: „Co Bóg dał, wszystko dobre jest”. Ufność. Otrzymane we śnie natchnienie, żeby się modlić do Ducha Świętego, poskutkowało rozumnym wyborem miejsca i sposobu leczenia.
Wiele jest uznanych przez Kościół uzdrowień za Twoim wstawiennictwem, Padre. Jednak dziś myślę sobie (a od wspomnianego „wyroku” minęły dwa lata), że znacznie więcej jest takich „cichych” Twoich uzdrowień niźli tych uznanych. Zresztą, po co by Ci była sława? Ty wszystko masz u Boga. I wszystko wiesz. I będziesz znał moje imię, jeśli mnie spotkasz w niebie.
Jeśli mnie spotkasz, Padre, jeśli mnie tam spotkasz…
Anastazja
„Głos Ojca Pio” (nr 50/2008)