W życiu każdego z nas przychodzą chwile, kiedy musimy się skonfrontować z informacją o niespodziewanej śmierci ukochanej osoby, złym stanie zdrowia, tragicznym wypadku, utracie mienia czy bolesnej porażce. Niekiedy pierwsza negatywna wiadomość jest zapowiedzią kolejnych, jeszcze bardziej dramatycznych. Tak było w przypadku biblijnego Hioba – pasmo nieszczęść jakby nigdy nie miało się skończyć. Jak wtedy żyć? Gdzie szukać siły i nadziei?
Próbie Hioba poddawani są ludzie sprawiedliwi, oddani Bogu i wystrzegający się zła. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. Niekiedy myślimy, że to kara za zło naszych rodziców albo własne: „Ojcowie jedli cierpkie jagody, a synom zdrętwiały zęby” (Jr 31,29). Jednak Jezus inaczej to wyjaśnia: „Uczniowie Jego zadali Mu pytanie: Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomym – on czy jego rodzice? Jezus odpowiedział: Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale [stało się tak], aby się na nim objawiły sprawy Boże” (J 9,2-3).
Sprawy Boże objawiają się więc nie tylko wtedy, kiedy jest łatwo i przyjemnie w życiu, ale również wówczas, gdy pojawiają się trudności i cierpienie. Wierzę, że historia Kamili może pomóc osobom, które zmagają się z podobnymi problemami. Oto jej świadectwo.
Historia Kamili
Do zgromadzenia zakonnego wstąpiłam wkrótce po zdaniu egzaminu maturalnego. Już wtedy przepełniała mnie pasja ewangelizacji. Po odbyciu wstępnej formacji zakonnej i ukończeniu studiów teologiczno-pedagogicznych, rozpoczęłam pracę w szkole. Jednocześnie pomagałam w parafii. Praca z młodymi ludźmi bardzo szybko stała się dla mnie źródłem satysfakcji i dawała poczucie spełnienia. Podejmowaliśmy wspólnie wiele inicjatyw, takich jak rekolekcje, pielgrzymki, wspólnotowe celebracje, liczne wyjazdy, ale były też bardziej niekonwencjonalne, jak ewangelizacyjny teatr tańca współczesnego czy warsztaty gry na djembe. Nasza współpraca układała się wspaniale, pomysłów stale przybywało, zaczęliśmy więc spisywać plany na przyszłość.
Tymczasem mój szczęśliwy świat w jednej chwili się zawalił. Pewnego ranka obudziłam się z potwornym bólem głowy, który zlekceważyłam, i poszłam do pracy. Mimo usilnych starań, nie byłam w stanie prowadzić lekcji. Musiałam skorzystać z konsultacji lekarskiej, podczas której natychmiast skierowano mnie do szpitala. Tam przeprowadzono badania laboratoryjne, które potwierdziły wstępną diagnozę: wirusowe zapalenie opon mózgowych. Dalsze wydarzenia potoczyły się niemal błyskawicznie: komplikacje, zapalenie mózgu. Stan mojego zdrowia zaczął się drastycznie pogarszać. Nastąpiła utrata świadomości, niedopilnowanie personelu i poważny wypadek: uraz głowy, który spowodował wylew krwotoczny. Życie uratowała mi przeprowadzona niemal w ostatniej chwili operacja odbarczenia mózgu. Obudziłam się po miesięcznej śpiączce w nieznanym otoczeniu, wśród obcych ludzi. Początkowo nie wiedziałam, co się stało, ale zorientowałam się, że jestem na oddziale intensywnej terapii. Leżałam z obandażowaną głową pośród piszczącej aparatury, oddzielona od reszty świata szklanymi szybami.
Powoli dotarło do mnie, że jedyne, co mogę zrobić, to leżeć, słuchać i patrzeć. W milczeniu znosiłam codzienne, rutynowe zabiegi pielęgnacyjne: karmienie przez sondę, mycie czy przewijanie. Czułam wstyd i upokorzenie, szczególnie gdy wykonywali je praktykujący pielęgniarze, ale byłam bezsilna i całkowicie zdana na dobrą wolę tych ludzi. Nadal nie miałam pełnej świadomości, co tak naprawdę się wydarzyło. W pamięci pojawiały się strzępy wydarzeń, rozmów, jakieś twarze… Pamiętam uczucie przerażenia, samotności i niepewności. Zamykałam oczy, by nie widzieć nowego, niezrozumiałego świata w seledynowym kolorze. Wybierałam ciemność i sen. Gdy stan zdrowia na to pozwolił, zostałam odpięta od aparatury i przewieziona na oddział neurologii.
Niedługo później podjęto pierwszą, zakończoną sukcesem, próbę pionizacji. Tak rozpoczął się żmudny proces rehabilitacji i bolesne zabiegi mające pobudzić zastane i zanikające mięśnie do podjęcia pracy. Pojawiła się nadzieja, że znów będę chodzić, a wraz z nią pragnienie powrotu do normalnego życia. To był dopiero początek drogi. Później były kolejne szpitale, ośrodki rehabilitacji, jeszcze jedna operacja głowy, ciągłe wyjazdy i codzienny, ogromny wysiłek – prawdziwa walka o odzyskanie względnej sprawności i samodzielności. Mimo ciężkiej pracy, poważne uszkodzenia mózgu spowodowały, że nie udało się przywrócić sprawności ręce, a trudności w poruszaniu sprawiają, że moja niepełnosprawność jest wyraźnie widoczna.
Ze szpitala przewieziono mnie bezpośrednio do domu zakonnego, gdzie właściwie natychmiast doszło do bolesnej konfrontacji z rzeczywistością. Do tej pory korzystałam z pomocy personelu medycznego przy podstawowych czynnościach: ubieraniu, myciu, jedzeniu. Nagle przekonałam się, że muszę radzić sobie sama. Chodziłam powoli i niepewnie, podtrzymując się ścian i poręczy. Wszystkiego uczyłam się niejako na nowo. Metodą prób i błędów starałam się opanować sztukę zapinania jedną ręką stanika, ubierania rajstop, robienia kanapek itp. Na początku nie wymagano ode mnie jeszcze ubierania stroju zakonnego, ale wkrótce przełożeni zdecydowali, że powinnam ponownie chodzić w habicie. Nie było to – jak niegdyś – proste, jednak prawdziwym wyzwaniem okazało się ubranie welonu. Wymagało znacznie większej wprawy i cierpliwości, a dodatkowym utrudnieniem było to, że czaszka, pokryta świeżymi jeszcze bliznami po niestarannie przeprowadzonej operacji kranioplastyki (uzupełnienie ubytku kostnego), pozostała zniekształcona. Wszystko to sprawiało, że niekiedy wielokrotne, nieudane próby ubrania welonu kończyły się ciśnięciem nim o ziemię i spóźnieniem na modlitwy.
Musiałam nauczyć się prać, prasować, myć okna i radzić sobie z tysiącem innych niezbędnych czynności, które dla zdrowego człowieka nie stanowią żadnego problemu. Choć stopniowo przystosowywałam się do samodzielnego życia, w moim sercu narastał żal i bunt. Zdana przede wszystkim na siebie, czułam się samotna, bezsilna i nieużyteczna. Życie, o które jeszcze niedawno walczyłam, powoli traciło jakikolwiek sens i wartość.
Prawda o tym, że nie wrócę już do życia zawodowego, dotarła do mnie dopiero wtedy, gdy otrzymałam dokument z rozwiązaniem umowy o pracę. Bardzo powoli oswajałam się z faktem, że tamten szczęśliwy rozdział mojego życia został bezpowrotnie zamknięty. Nie potrafiłam się odnaleźć. Dotychczasowa wiara w Boga okazała się zbyt słaba w zderzeniu z trudnościami, z którymi przyszło mi się borykać. Tak rozpoczął się trwający prawie pięć lat okres walki, bardzo mroczny i wypełniony ogromnym cierpieniem psychicznym. Było to prawdziwie duchowe zmaganie, okres buntu przeciw Bogu, ludziom i nowej rzeczywistości, której nie rozumiałam.
Ponieważ ostatni wypis ze szpitala zawierał zalecenie pomocy psychologicznej, przerażona i wewnętrznie rozbita, z poczuciem wstydu i stąpania po gruzach, rozpoczęłam terapię u psychologa. Tak zaczęła się powolna i mozolna droga przechodzenia od bezsensu życia i buntu, do przyjęcia straty, pojednania z Bogiem i w konsekwencji odnalezienia swojego miejsca w nowej rzeczywistości.
Cierpienie, które początkowo mnie zmiażdżyło, stopniowo zaczęłam postrzegać jako szansę i wyzwanie, by w ostateczności uznać je za drogę osobistego rozwoju. Przejście od negacji trudnej rzeczywistości do pełnego jej przyjęcia było procesem wymagającym czasu i zaangażowania, a oparta na zaufaniu współpraca z terapeutą wymagała sporo odwagi i samozaparcia. Konfrontacja z człowiekiem, który pomagał mi zrozumieć i opanować trudne emocje, a także dostrzec pozytywne strony zmagania z nową rzeczywistością, dawała mi siłę i odwagę do przyjmowania kolejnego dnia.
Jednakże przebywanie w dużej wspólnocie, w której zakonnice oddawały się licznym obowiązkom, a życie toczyło bardzo intensywnie, sprawiło, że zaczęłam się coraz bardziej wycofywać i popadać w stany depresyjne. Rzeczywistość mnie przytłaczała, odbierając resztki energii i chęci do życia. Instynktownie czułam, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie zmiana otoczenia, zaangażowanie w coś, co pozwoli mi zapomnieć o traumatycznych przeżyciach i na nowo przywróci jakość życiu.
Zdecydowałam się opuścić zakon, by jakiś czas spędzić w domu rodzinnym, odpocząć i spokojnie wszystko przemyśleć...
Tekst Piotr Kwiatek OFMCap
Cały artykuł przeczytasz w papierowym wydaniu "Głosu Ojca Pio" [105/3/2017]
PIOTR KWIATEK – kapucyn, doktor psychologii. Członek Międzynarodowego Stowarzyszenia Psychologii Pozytywnej (IPPA) oraz The Gestalt Therapy Institute of Philadelphia (GTIP). Prowadzi badania z zakresu psychologii pozytywnej i formacji. Autor książek: „Kochaj Boga i nie bój się być szczęśliwym”, „Ucieszyć się życiem. Cztery okna wdzięczności”.