Podobnie jak gwiazdy podziwiane w najciemniejsze noce, tak światło łaski szybciej dostrzegamy w mrokach własnego doświadczenia. Biblijnym przykładem spotkania światła i ciemności jest pierwszy święty zwany „dobrym Łotrem”. Podczas agonii na krzyżu uchwycił się on nadziei: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Czy ekstremalnie bolesne doświadczenia mogą pozytywnie wpływać na nasze życie i wiarę?
Tekst Piotr Kwiatek OFMCap
Dziś na Manhattanie, gdzie kiedyś dumnie stały bliźniacze wieże World Trade Center, powstało mauzoleum upamiętniające tragedię 11 września 2001 roku. Można spotkać tam ludzi, którzy żywo pamiętają ten dramat. Jedną z nich jest Leokadia Głogowska, która pracuje jako przewodnik wycieczek. Podczas oprowadzania turystów dzieli się własnym doświadczeniem cudu przeżycia. W jej opowieści szczególnie ujmuje to, że w horrorze wydarzeń odkryła żywego Boga. Słuchałem jej świadectwa z olbrzymim wzruszeniem. Niech fragment jej wypowiedzi pomoże nam zrozumieć kolejną prawdę o wdzięczności wyrosłej z trudnych doświadczeń życiowych.
Opowieść Leokadii
Od 28 lat mieszkam w Nowym Jorku. Zawsze uważałam, że jestem szczęściarą. Podobnie jak Hiob miałam cudowną rodzinę, dobrego męża, wspaniałego syna, ładne mieszkanie. Udało mi się dość szybko skończyć studia w Nowym Jorku i w 1994 roku dostałam bardzo dobrą pracę w jednej z ekskluzywnych wież World Trade Center (WTC). Wszystko układało się fantastycznie i często powtarzałam, że mam „chody tam w górze”. Wierzyłam w Boga, ale byłam tzw. „niedzielną katoliczką”. Msza w niedzielę i spowiedź odbywana kilka razy w roku były dla mnie wystarczającymi praktykami religijnymi. W domu nie miałam Pisma Świętego i nigdy z nikim nie dzieliłam się moją wiarą. Nie czułam takiej potrzeby.
Moje biuro usytuowane było na 82 piętrze północnej wieży WTC. Dostawałam się do niego dwoma windami, najpierw do 78 piętra, ekspresową, a później lokalną. 15 sierpnia 2001 roku, niespełna miesiąc przed atakiem na WTC, wychodziłam na lunch. Kiedy wsiadłam do windy ekspresowej na 78 piętrze, drzwi zamknęły się automatycznie i winda zaczęła spadać. Mężczyzna, który stał przy panelu sterowania, błyskawicznie wcisnął przycisk „stop”, ale winda spadła już 35 pięter w dół. To był potworny wstrząs dla 15 osób, które wraz ze mną się w niej znajdowały. Wszyscy byliśmy w szoku, kobiety zaczęły płakać. Po jakimś czasie windę sprowadzono na parter. Ja pojechałam od razu do domu i nie wróciłam do biura przez cały tydzień, bo tak potwornie bałam się korzystać z windy.
Następnego dnia zadzwoniłam do mojej mamy do Zielonej Góry i opowiedziałam o wypadku. Jej pierwsze słowa brzmiały: „Dziecko, nie powinnaś tam dłużej pracować”. Powiedziałam mamie, żeby się nie martwiła, bo takie wypadki zdarzają się bardzo rzadko. Poprosiłam ją tylko, żeby podziękowała Bogu za to, że nic mi się nie stało. Mama następnego dnia poszła do kościoła, żeby zamówić mszę dziękczynną. Ksiądz otworzył kalendarz i powiedział, że jedyny najbliższy wolny termin ma 11 września. Moja siostra przysłała mi e-mail: „Jutro idziemy całą rodziną do kościoła na mszę, żeby podziękować Bogu za Twoje ocalenie”.
11 września 2001 roku w momencie uderzenia samolotu w mój wieżowiec znajdowałam się w biurze na 82 piętrze. Ten dzień zaczął się jak zwykle, chociaż w ostatniej chwili przed wyjściem z domu, kiedy wyciągnęłam z szafy wysokie szpilki i już jedną z nich włożyłam na nogę, mój wzrok padł na płaskie, wygodne sandały, a jakiś głos w sercu mówił mi: „nie idź dzisiaj w tych szpilkach, włóż te wygodne sandały”. Mąż, Marek, podwiózł mnie samochodem pod same drzwi WTC. Pocałował na pożegnanie i powiedział: „Uważaj na siebie”.
Kwadrans przed godziną dziewiątą w biurze panowała absolutna cisza, wszyscy pracowali przy komputerach. I nagle tę ciszę zakłócił niesamowity huk, jakby betonowy podmuch powietrza uderzył w nasz budynek. Wieża momentalnie przechyliła się mocno w jedną stronę, a następnie w przeciwnym kierunku, po czym wróciła do pozycji wyjściowej. Myślałam, że to trzęsienie ziemi, ale w tym momencie jeden z kolegów zaczął krzyczeć: „Get out! Right now! Get out!” (Uciekać! Natychmiast! Uciekać!). Zaczęłam biec w kierunku drzwi wyjściowych. Hol na moim piętrze był już wypełniony czarnym, gęstym dymem. Cofnęłam się i ze strachem pomyślałam, że to już koniec mojego życia. Momentalnie zaczęłam się modlić. Prosiłam Boga o pokój w sercu. W tej samej sekundzie przypomniał mi się e-mail od mojej siostry z Polski. Zrozumiałam, że modlitwa mojej rodziny za moje ocalenie właśnie tego dnia nie mogła być przypadkowa.
Wstąpiła we mnie ogromna wiara i czułam pokój w sercu, jakbym wiedziała, że moje życie jest w rękach Boga. Zaczęłam biec przez ten gęsty dym do klatki schodowej. Moja ucieczka trwała ponad godzinę. Im niżej schodziłam, tym wolniej się to odbywało, ponieważ na klatce schodowej było coraz więcej ludzi. W końcu wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam dwie płonące wieże. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Mnóstwo ludzi, także turystów z aparatami fotograficznymi, stało przed budynkiem. W pierwszej sekundzie pomyślałam, że jestem już bezpieczna, ale jakiś głos w sercu mówił mi: „Uciekaj z tego miejsca! Natychmiast!”. Zaczęłam biec w stronę Mostu Brooklyńskiego. Kiedy byłam tuż przy nim, odwróciłam się i w tym momencie jedna z wież zaczęła się walić. Nie wierzyłam w to, co widziałam. Ludzie na moście powiedzieli mi, że jest to atak na Amerykę. Byłam w potwornym szoku. Szłam 15 kilometrów pieszo do domu, bo żadne środki lokomocji nie działały, a ze mną mnóstwo ludzi z Manhattanu. Wszyscy zakurzeni, smutni i w ogromnym stresie. Nikt nie rozmawiał. Byłam zupełnie załamana, nie potrafiłam nawet logicznie myśleć. Czułam tak ogromną bezsilność i kompletny brak nadziei. Tylko się modliłam.
Po czterech godzinach znalazłam pierwszy działający telefon publiczny. Trzęsącą się ręką wykręciłam numer do pracy Marka. Jego szef odebrał telefon i kiedy usłyszał mój głos, zaczął krzyczeć: „O Boże! Ty żyjesz ?!!! Marek, Twoja żona żyje!!!”. Mąż momentalnie podniósł słuchawkę i kiedy usłyszał mój głos – rozpłakał się. Pierwszy raz słyszałam go płaczącego. Czekał 4 godziny – najdłuższe 4 godziny swojego życia – na tę wiadomość. Późnym popołudniem, kiedy byliśmy już w domu we trójkę, ściskaliśmy się z całych sił, ponieważ zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak ważne jest nasze życie i łącząca nas miłość. Wieczorem modliliśmy się. Później mąż położył się z jednej strony przy mnie, a syn z drugiej. Obaj trzymali mnie za ręce i tak usnęli. Ja nie mogłam spać z potwornego stresu i zmęczenia oraz lęku przed tym, co będzie dalej…
Przez pierwsze tygodnie bałam się wychodzić sama z domu. Patrzyłam na każdego mężczyznę podejrzanie – czy nie jest terrorystą. Wizyty u psychologa i psychiatry niewiele mi dawały. W końcu zaczęłam analizować ciąg wydarzeń danych mi przez Boga w ostatnich latach. Za każdym razem wyciągał mnie z tarapatów! Poczułam wtedy jeszcze mocniej Jego obecność w moim życiu. Zaczęłam się modlić. Prosiłam Boga, aby wyciągnął mnie z tego stresu, tak jak z każdego poprzedniego doświadczenia. Wiara i zaufanie Bogu pomogły mi wyjść z uporczywego lęku. Muszę przyznać, że w tym czasie nie wzięłam ani jednej tabletki antydepresyjnej. Bóg uzdrowił mnie ze stresu i pozwolił doświadczyć przebaczenia.
Kilka tygodni po ataku poszłam do dentysty. W poczekalni siedziało kilka osób, wśród nich muzułmanka ubrana w hidżab. Zauważyłam, że wszyscy patrzyli na nią z pogardą, a ona bała się podnieść głowę i popatrzeć na kogokolwiek. Zrobiło mi się jej żal. Pomyślałam, że ona na pewno nie ma nic wspólnego z tym, co się stało, ale musi cierpieć za sprawców tragedii. Kiedy podniosła głowę, uśmiechnęłam się do niej szczerze i zobaczyłam na jej twarzy uśmiech. Był to moment, w którym doświadczyłam przebaczenia. Dziękuję Bogu za to, że zabrał ode mnie nienawiść, a dał mi łaskę przebaczenia.
W 2007 roku zaczęłam pracować dodatkowo jako wolontariuszka przy WTC. Prowadzę tam wycieczki dla turystów z całego świata. Opowiadam im o tym, co Pan Bóg uczynił w moim życiu, o mojej drugiej szansie. Wiem, że każdy człowiek może mieć w swoim życiu krytyczny moment, ale jeżeli ma wiarę, poradzi sobie jak ja. Trudne doświadczenia sprawiły, że moja wiara bardzo wzrosła. Uwierzyłam, że Duch Święty swoją mocą czyni mnie świadkiem miłości, którą potrafi kochać Bóg. Mogę zatem za Hiobem powtórzyć: „Dotąd Cię znałem ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko”.
Eucharystia najpotężniejszą interwencją pozytywną
Zjednoczenie z Chrystusem i ludźmi
Nikt i nic tak nie łączy z Chrystusem jak Eucharystia, która jest komunią. Katechizm Kościoła Katolickiego oddaje to słowami: „Eucharystia jest źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego” (KKK 1324). Budując autentyczną jedność i komunię z Chrystusem „Głową”, nie można pominąć innych braci i sióstr w wierze, „członków kościoła”.
Jednym z większych paradoksów, z którym się spotykamy, jest fakt, że budujemy więzi z Bogiem bez wzmacniania ich ze współbraćmi obecnymi na liturgii czy poza nią. Przypomina to figurę krzyża pozbawionego belki poziomej. Nie ma wiary bez miłości, a tym bardziej miłości Boga, bez miłości do człowieka. Eucharystia jest komunią z Bogiem oraz z drugim człowiekiem nie tylko wierzącym, bo Chrystus uczy nas miłości do wszystkich.
Pokarm na dziś i na wieczność
Nasza codzienność nie jest łatwa, gdyż napotykamy w niej wiele przeciwności. Potrzebujemy wsparcia i dlatego Eucharystia jawi się jako pokarm dla ciała i duszy. Daje siłę do walki, do zmagań o dobro, ale jest również pokarmem na życie wieczne: „Jam jest chleb życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: kto go spożywa, nie umrze. Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata” (J 6,8-51).
Nie ma takiego drugiego pokarmu na świecie. I choć mamy dostęp do szerokiej oferty produktów organicznych czy napojów energetyzujących, żaden z nich nie syci ducha. W Eucharystii otrzymujemy Boga. Chrystus daje siebie. Człowiek to nie tylko ciało i materia, rozum i świadomość albo uczucia. To również nieśmiertelna dusza. Brak Boga czyni nas często smutnymi, a nasza dusza domaga się prawdziwego pokarmu, który daje radość i życie wieczne: «Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. Doskonale wyraził to ksiądz Jan Twardowski w wierszu „Mój Bóg jest głodny”:
Mój Bóg jest głodny,
ma chude ciało i żebra
nie ma pieniędzy
wysokich katedr ze srebra
Nie pomagają mu
długie pieśni i świece
ma pierś zapadłą
nie chce lekarstwa w aptece
Bezradni
rząd ministrowie żandarmi
tylko miłością
mój Bóg się daje nakarmić
Stałe wezwanie do przemiany
Podczas celebracji Eucharystii jesteśmy świadkami cudownej przemiany wina w krew Pańską oraz chleba w ciało Chrystusa. Liturgia mszy świętej nie powinna być teatrem jednego aktora czy programem rozrywkowym pasywnie rejestrowanym przez widzów siedzących w niewygodnych ławkach. Każdy wierzący jest wezwany, by się w nią zaangażować.
Przemiana sakramentalna ma nas uczyć, jak przemieniać własne życie. Proces ten ściśle wiąże się z wiarą, a nie magicznymi rytuałami. Przyjęty w akcie komunii Chrystus aktywnie włącza się w nasze życie. Zatem nie tylko kapłan w czasie liturgii staje się alter Christus (drugim Chrystusem), ale również każdy wierny przyjmujący Go w komunii. Czy może nas spotkać coś piękniejszego, niż zostać przemienionym stworzeniem Boga?!
Komentarz
Z pewnością nie da się przewidzieć każdego zagrożenia, bo śmierć czy choroba dotyka osoby zarówno młode czy starsze, jak i tych, którzy dbają o siebie i podejmują wszelkie starania, by zdrowymi pozostać. W kontekście tej egzystencjalnej niepewności słowa Jezusa: „Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny” (Mt 25,13) są jak najbardziej aktualne. Czuwanie to postawa aktywna względem życia i wszystkiego, co ono przynosi. Daje możliwość nadziei względem nieznanej przyszłości, ale również siły, by przejść przez to, co jest trudne już dziś. Chrześcijanin to człowiek adwentu: oczekuje Chrystusa, ale również spotyka go „tu i teraz”, nie tylko w blaskach i mistycznych zachwytach, lecz wśród codziennych zmagań i podczas pokonywania życiowych zakrętów.
W przypadku pani Leokadii niesamowitym darem okazała się msza święta. Jej rodzina w Polsce zgromadziła się na niej w dniu ataku terrorystycznego w Nowym Jorku. Czy to przypadek? Myślę, że dziś wciąż wielu wierzących nie docenia prawdziwego skarbu Eucharystii. Szukamy specjalnych nabożeństw, sanktuariów, charyzmatycznych uzdrowicieli, a nie dostrzegamy łask związanych z mszą świętą: uzdrowienia, przebaczenia, obecności i bliskości Boga, hojnie rozdawanych tak samo w przepięknej barokowej katedrze, jak i ubogiej kaplicy. Tutaj nie chodzi bowiem o człowieka i jego możliwości działania, ale o Boga i Jego czyny. Papież Franciszek przypomina: „Msza święta jest modlitwą, co więcej jest modlitwą par excellence najwspanialszą, najbardziej wzniosłą, a zarazem najbardziej «konkretną». Jest to bowiem spotkanie miłości z Bogiem poprzez Jego Słowo oraz Ciało i Krew Jezusa”.
„Głos Ojca Pio” [109/1/2018]
PIOTR KWIATEK – kapucyn, doktor psychologii. Wykłada psychologię komunikacji w Wyższym Seminarium Duchownym Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów w Krakowie oraz interwencje pozytywne na Uniwersytecie Humanistycznospołecznym SWPS – studia rekomendowane przez założyciela nurtu psychologii pozytywnej, prof. Martina E. P. Seligmana. Autor książek: „Kochaj Boga i nie bój się być szczęśliwym”, „Ucieszyć się życiem. Cztery okna wdzięczności”, „W świetle cienia. Trudności w drodze do szczęścia”.