Z pozoru niedopasowani, przeżyli ze sobą pięćdziesiąt szczęśliwych lat. Nigdy nie słyszeliśmy, aby jedno na drugie narzekało. Dziadek szanował i kochał babcię, a ona jego.
Nie mam pojęcia, gdzie dziadek wypatrzył babcię. Rodzinna wieść podaje, że po raz pierwszy przyprowadził go do niej swat. Wtedy jednak nie udało mu się skojarzyć tego małżeństwa, ponieważ babcia wypatrzyła ich z daleka i widząc, co się święci, uciekła przez okno na tyłach domu. Dziadek był jednak cierpliwy, poczekał cztery lata i znowu uderzył w konkury. Tym razem jego zaloty zostały przyjęte.
Chociaż słyszeliśmy tę historię tysiące razy, pozostawała ona dla nas niezmiennie atrakcyjna. Tak samo dla dziadków, którzy dzięki niej powracali do najżywszych wspomnień swojej młodości. Zazwyczaj podejmowaliśmy ten temat, żeby rozbudzić nieco poobiednią leniwą atmosferę. Inicjatorami przeważnie byli moja siostra i kuzyn, który był jej rówieśnikiem. Nie zwlekali z tym długo. Zdejmowali tornistry i po zajęciu miejsc przy kuchennym stole słowo po słowie zmierzali w określonym kierunku, aż w końcu jedno z nich z miną niewiniątka wypowiadało prośbę: – Babciu, opowiedz nam, jak to naprawdę było z Twoimi kawalerami. Nie tyle chodziło im jednak o opowieść babci, co o reakcję dziadka, leżącego na tapczanie w sąsiadującym z kuchnią pokoju i śledzącego wszystko, co się w niej działo.
Zastawiona w ten sposób pułapka zawsze działała. Babcia zaczynała swoją opowieść, wymieniając po kolei swoich adoratorów. Podkreślała przy tym ich szlachetne pochodzenie, wyjątkową prezencję i zalety. – Tak, tak, masz rację, ten garbaty był najlepszym konkurentem – włączał się do rozmowy dziadek, śmiejąc się od ucha do ucha. – Naprawdę, Dziadku, aż tak źle było z tymi zalotnikami? – dopytywaliśmy się. I tak babcine wynurzenia przeradzały się w emocjonującą rozmowę okraszaną przez dziadka kolejnymi sprostowaniami.
W końcu babcia pojmowała, że znowu udało się ją wciągnąć w znaną gierkę. Wstawała wtedy od stołu i pokrywając uśmiech srogą miną, mówiła do mojego kuzyna: – Ty cholerniku, wracaj do domu, tam matka na ciebie czeka. I biorąc go za rękę, wyprowadzała z domu. Zanim jednak usiadła na swoim miejscu, kuzyn już był z powrotem. I przekomarzanie podsycane coraz to ciekawszymi wtrętami dziadka zaczynało się od nowa. Potrafili tak wyprowadzać się i wracać po kilka razy. Aż wszystko, co miało być, zostało powiedziane.
Nasze wybryki potwierdzały tylko, że babcia i dziadek nadal bardzo się kochają. Byli nierozłączni i często nam powtarzali, że chcą umrzeć razem. Los jednak sprawił inaczej i dziadek odszedł pierwszy. Pewnego dnia, osiem miesięcy później, kiedy rano weszłam do kuchni, babcia siedziała przy stole. – Słuchaj – powiedziała. – Był u mnie dziadek... W domu mówiło się o świętych obcowaniu, ale czy akurat wtedy przyszło mi to do głowy, nie pamiętam. Zajęta własnymi sprawami, nie wypytałam babci o szczegóły tej wizyty.
Tydzień później nad ranem obudził mnie ojciec i poprosił, żebym czym prędzej przyszła do pokoju babci. Nie chciał być sam, kiedy ona umierała. Ze strachem stanęłam przy jej łóżku, ponieważ nigdy nie uczestniczyłam w przejściu człowieka do wieczności. Babcia wzięła trzy głębokie oddechy i odeszła tak spokojnie, jak gdyby ktoś trzymał ją za rękę.
Tekst Joanna Świątkiewicz
„Głos Ojca Pio” [4/136/2022]
Joanna Świątkiewicz – wnuczka dziadka Franciszka, który nauczył ją rozpoznawania hierofanii w przyrodzie oraz gry w szachy. Razem z nim słuchała „Radia Wolna Europa”.