Zawsze w jasnej koszuli i spodniach na szelkach. I z czapką z daszkiem na głowie oraz czarną przepaską na oku, które stracił podczas drugiej wojny światowej. Lepszy niż najlepsza babcia. Taki był dziadek Franciszek, z którym odkrywaliśmy życie i świat.
Tekst Joanna Świątkiewicz
Nigdy nie kontemplowałam tak dużo, jak w dzieciństwie. Nauczył mnie tego dziadek Franciszek, który w każdą niedzielę po porannej mszy świętej zabierał dzieci na przechadzkę. Mama z babcią przygotowywały śniadanie, a my wyruszaliśmy na poznawanie świata.
Przygoda zaczynała się na krańcu ogrodu, do którego dochodziła rozłożysta miedza biegnąca w rozciągające się aż po horyzont okoliczne pola i łąki. Pod czujnym okiem dziadka wyruszaliśmy na stawarkę. Drepcząc za nim gęsiego po miedzy, między niekiedy wyższymi od nas łanami zbóż, słuchaliśmy opowieści o mijanych po drodze uprawach i napotkanych w nich zwierzętach.
Dziadek naginał kłos pszenicy i rozcierając go w dłoni, sprawdzał, czy już dojrzała do zbiorów. Braliśmy od niego kilka ziarenek i rozgryzali w ustach, żeby uzyskać efekt gumy do żucia, której wtedy nie mieliśmy na co dzień. Wskazując ręką na sumiaste łany, mówił, że to jęczmień, zaś zwracając uwagę na mocno szeleszczące w słońcu i mieniące się złotem kłosy, oznajmiał, że to owies. My wyciągając ręce szeroko na boki, dłońmi muskaliśmy rozgrzane w porannym słońcu zboża.
Nasze pojawienie się wśród budzącej się do życia przyrody płoszyło zamieszkujące w polach zwierzęta. – Patrzcie, wołał dziadek, ucieka przed nami zając, a tam żeruje sarna z młodymi. A tutaj do lotu zerwał się dostojny bażant. Widzicie, ma czerwone policzki i długi ogon. Jego samica nie jest już tak piękna. Tam dalej w koniczynie przepiórka znieruchomiała i udaje, że jej nie ma. Pewnie złożyła w gnieździe upstrzone brunatnymi plamkami jajka.
I tak niepostrzeżenie docieraliśmy na miejsce zwane stawarką. Na tym bagnistym terenie usianym systemem fos i przepustów podziwialiśmy życie żab. Siedzieliśmy na brzegu i znalezionymi po drodze patykami majtaliśmy w znieruchomiałej wodzie, w której pływały kijanki wylęgłe ze skrzeku złożonego przy brzegu. Dziadek siedział między nami i opowiadał legendę o tych podmokłych łąkach.
W zamierzchłej przeszłości mieszkali tu poławiacze rudy żelaza, którzy podczas poszukiwań surowca wydrążyli liczne korytarze. Pewnego razu woda z ulewnych deszczów podniosła rusztowanie kopalni i wdarła się pod wieś. W jednej chwili cała osada znalazła się pod ziemią, a z nią drewniany kościół.
W XIV wieku właściciel miejscowych dóbr, Mikołaj Mzurowski, sprowadził nowych osadników. Zbudowali oni osadę, którą od mazi gromadzącej się w dołach pozostałych po wydobyciu rudy nazwano Rudą Doliną. Z czasem zmieniła ona nazwę na Rudołowice, chociaż mieszkańcy wsi nie mieli już nic wspólnego z pozyskiwaniem bagiennej rudy.
Z zapartym tchem słuchaliśmy legendy, która była ciekawsza niż niejedno opowiadanie wyczytane w książkach. Zaś mroczny wątek o zapadłym pod ziemię kościele wywarł na nas tak duże wrażenie, że sami nawet w dzień baliśmy się wałęsać po tamtejszych łąkach.
Po wysłuchaniu opowieści, drepcząc znowu gęsiego, wracaliśmy do domu. W drodze powrotnej dziadek pokazywał nam ślady pozostawione przez zwierzęta. Tędy musiał przechodzić dzik, a tędy sarna. Patrzcie, z tamtego łanu zboża wychodzi młody rudy lis. Ależ ma piękny, puszysty ogon! Wiecie, że mówi się na niego „lisia kita”? Znowu z podziwem i wielkim zainteresowaniem przyglądaliśmy się Bożym cudom ukazującym się naszym oczom.
Przechadzka kończyła się powrotem na podwórko przed domem, gdzie przez otwarte na oścież drzwi słychać już było pianie koguta występującego w czołówce Teleranka, który oznajmiał, że właśnie wybiła godzina dziewiąta i pora zasiąść przed telewizorem. Do dzisiaj w pamięci nie pozostał mi ani jeden odcinek programu nadawanego w czarno-białej telewizji, bo chyba nie był aż tak ciekawy, jak barwne i pełne cudowności opowieści mojego dziadka.
Czy mój dziadek wiedział o wielkiej miłości do przyrody św. Franciszka z Asyżu i kontemplacji Boga w jego stworzeniu? Tego już się nie dowiem. Umarł, zanim zdążyłam go o to zapytać. Niewątpliwie jednak to on nauczył swoje wnuki patrzeć na świat!
Tekst Joanna Świątkiewicz
"Głos Ojca Pio" 126 (6/2020)
Joanna Świątkiewicz – wnuczka dziadka Franciszka, który nauczył ją rozpoznawania hierofanii w przyrodzie oraz gry w szachy. Razem z nim słuchała „Radia Wolna Europa”.