Moja mama była mądrą i bardzo dobrą kobietą. Jako młoda dziewczyna służyła u pana w dworze, gdzie nauczyła się gotować, szyć, haftować... Patrzyłam na nią i podziwiałam, jak potrafi z niczego coś zrobić. Ona wszystko umiała. I wiele mnie nauczyła, a nade wszystko posłuszeństwa i szacunku.
Kiedy dzisiaj oglądam jedyną fotografię z dzieciństwa – rodzinne zdjęcie, z którego spogląda na mnie z niego siedmioletnia, uśmiechnięta, jasnowłosa dziewczynka, zaczesana w dwa kucyki – przypominam sobie wtedy swoje dzieciństwo i późniejsze życie...
Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Było nas siedmioro, a ja jestem najmłodsza z rodzeństwa. Urodziłam się w trudnych latach powojennych, gdy brakowało nawet chleba. Nie było nas stać na słodycze, więc zbierałam pod sklepem papierki z cukierków i składałam, bo były ładne. Kiedy mój starszy o czternaście lat brat Gienek poszedł do wojska, napisałam do niego list, w którym przypominałam mu, że na wsi jest sklep, a w nim sprzedają cukierki. Pamiętał o tym i podczas urlopu kupił mi kawałek chałwy, której smak pamiętam do dzisiaj.
Dom rodzinny
Moja mama była mądrą i bardzo dobrą kobietą. Jako młoda dziewczyna służyła u pana w dworze, gdzie nauczyła się gotować, szyć, haftować... Patrzyłam na nią i podziwiałam, jak potrafi z niczego coś zrobić. Ona wszystko umiała. I wiele mnie nauczyła, a nade wszystko posłuszeństwa i szacunku. Mama ciężko pracowała. Więc ja stawałam na małym stołeczku i pomagałam jej na żarnach mleć zboże, ponieważ wydawało mi się, że żyły jej się poobrywają, jeśli będzie robiła to sama. Zawsze też razem klękałyśmy do modlitwy.
Chodzenie do kościoła było obowiązkowe. Do szkoły natomiast nie przywiązywano już tak wielkiej wagi z tego względu, że młodsze dzieci musiały pomagać w domu, a starsze same zarobić na swoje utrzymanie, zatrudniając się do prac sezonowych w istniejącym w wiosce gospodarstwie rolnym. Nie było tak jak dzisiaj. Pomimo że panowała bieda, nikt z nas, żadne z dzieci, nie miało do rodziców pretensji. Każdy chciał na siebie zarobić, żeby pomóc rodzinie, ale też by mieć dla siebie.
Niejednokrotnie stałam w kolejce po chleb albo cwibaki, które były dzielone między wszystkich domowników. Nie można było sobie ukroić, ile kto chciał. Czasami szło się spać o kromce chleba, a czasem nawet bez kolacji. Zdarzało się, że mama nic nie jadła, ponieważ nam oddawała swój przydział.
Raz w miesiącu chodziłam z rodzicami dwanaście kilometrów do miasta, żeby sobie kupić bułkę. Wolałam iść z tatą, bo kupował mi też cukierki, podczas gdy mama starała się zrobić zakupy dla wszystkich.
Pewnego razu mama kupiła granatowy materiał i uszyła mi z niego fartuszek do szkoły. Byłam niezmiernie uradowana, że wreszcie mogę wyglądać elegancko. W tamtych czasach brakowało ubrań, nie było butów. Najlepszym obuwiem były tenisówki. Gdy szłam na odpust na Zielną i na Jagodną, to niosłam je w ręce, a zakładałam już na miejscu po umyciu nóg w fosie. Bardzo dbałam o buty, chodziłam w nich wyłącznie do kościoła i z powrotem, bo przecież miałam tylko jedne.
Sukienkę do Pierwszej Komunii Świętej mama pożyczyła mi od znajomej krawcowej. Zaraz po uroczystości musiałam ją oddać, ponieważ córka krawcowej robiła sobie w niej zdjęcia pod kościołem. Od razu wróciłam do domu, mimo że dla dzieci pierwszokomunijnych przygotowano poczęstunek, bo moja mama za niego nie zapłaciła.
Praca zawodowa
Jako piętnastoletnia dziewczyna zdecydowałam się pójść do szkoły pielęgniarskiej, ponieważ praca na roli była dla mnie za ciężka. Po jej ukończeniu pracowałam w szpitalu psychiatrycznym i robiłam maturę. Ponieważ brakowało wykwalifikowanych pielęgniarek, podjęłam naukę w rocznym studium zawodowym. Potem jeszcze odbyłam kurs oddziałowych.
Kochałam swój zawód, choć praca z ludźmi psychicznie chorymi jest wymagająca… Ale bardzo cieszy. Gdy przyniosłam jedzenie z domu, wszystko rozdałam. Inni pracownicy się dziwili. Wyjaśniałam im: ja mam w domu wszystkiego pod dostatkiem, a oni nie mają. Pacjenci siadali mi na kolanach, a ja ich przytulałam. I to tych – co wszystkich dziwiło – najbardziej chorych. Nie lubiłam cwaniaków. Pewnego razu dostałam od pacjenta list do przekazania Janowi Pawłowi II podczas jego pielgrzymki do Polski. Nikomu go nie dał, tylko mnie… Szanowałam pacjentów, a oni szanowali mnie. Nigdy nie zostałam przez nich uderzona ani przezwana. Płakali, kiedy odchodziłam na emeryturę. Żeby pracować z chorymi – tak samo w domu – trzeba mieć cierpliwość, łagodną cierpliwość. Trzeba uważać na słowa, bo nimi można skrzywdzić. Najważniejsza jest wytrwałość, szacunek dla drugiego i miłość. Takie było moje podejście do ludzi. I takie jest do dzisiaj.
Charakter odziedziczyłam po mamie. Nie umiem przejść obojętnie obok ludzkiej krzywdy. Każdemu chcę pomóc. Tak bym chciała, żeby nikt nie cierpiał…
Życie prywatne
Potem wyszłam za mąż i urodziłam dwie córki. Mąż był dla mnie bardzo dobry. Często wyręczał mnie w obowiązkach. Chciał pomóc. Ciężko pracował, ale nigdy nie narzekał. Miałam przy nim poczucie bezpieczeństwa, ponieważ wiedziałam, że wszystkiemu zaradzi. On dawał sobie radę w każdej sytuacji. Potem przyszła na niego choroba.
Opiekując się nim oraz chorą od pięciu lat siostrą i ja się rozchorowałam. Nie wierzyłam w to. Dzieci opłakiwały, że będę umierać. Miałam postawiony wyrok, ale nigdy nie pomyślałam, że mogę umrzeć. Skądże! Życie musiało być! I jest do dzisiaj.
Wierzę, że stało się tak za przyczyną Boga, choć na początku przestałam się modlić. Nie miałam do Niego pretensji, tylko są takie momenty, że człowiek nie umie tego robić. Podczas chemioterapii w szpitalu im. Rydygiera w Krakowie spotkałam księdza, który mi wyjaśnił, że z modlitwą tak często się dzieje, kiedy człowiek jest ciężko chory, słaby fizycznie i załamany. Potem, gdy do niej wróciłam, pacjentki, które leżały ze mną na sali, mówiły: „Pani będzie zdrowa, bo tyle różańców odmawia”. A ja nie mówiłam ich dużo, tylko tyle, ile mogłam i uważałam za słuszne.
Podczas choroby spotkałam na swojej drodze bardzo dobrych ludzi: lekarzy, pielęgniarki, salowych, wolontariuszy... Jeden z lekarzy, gdy powiedziałam, że będę się za niego modlić, odpowiedział, że modlitwy nigdy za dużo. Tyle mogłam. Moja lekarka płakała, była zaskoczona, że po trzeciej chemii guz się rozleciał. Podarowała mi tę radosną nowinę w Wielki Czwartek – na Prima Aprilis – jako prezent na Wielkanoc. Cóż tu więcej mówić.
Wspomniałam wcześniej, że wiele nauczyłam się od mojej mamy. Dziergałam sweterki i czapki na drutach. Wyszywałam obrusy. Na szydełku robiłam serwety. Po powrocie ze szpitala wróciłam do hobby, żeby nie myśleć o chorobie. Potrafiłam sobie w ten sposób urozmaicić czas. Wyszyłam haftem krzyżykowym Pana Jezusa w cierniowej koronie. Przyjęłam, że każdy cierń to moja męka. Potem powoli – dzień po dniu – niwelowałam te ciernie, aż złagodniały. Tak trzeba podchodzić do życia, od razu nie da się wszystkiego załatwić. Trzeba poczekać. Jak mówią, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. I na pewno wszystko się poukłada.
Kiedy stan zdrowia mojego męża poważnie się pogorszył, opiekowałam się nim, wykorzystując umiejętności pielęgniarki. Prowadziłam hospicjum domowe, sama będąc po ciężkiej chorobie. Jakoś Pan Bóg dał mi siłę. To chyba cud…
Emerytura
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na swoje życie, dochodzę do wniosku, że nic bym w nim nie zmieniła. Nie było źle. Choroba, cóż, tego nikt nie przewidzi. Teraz jest mi dobrze. Sadzę kwiatki. Mam piękny ogródek. Nie myślę o niczym, a po co!? Nie boję się, bo już nie ma takiej potrzeby. Trzeba żyć spokojnie, zamknąć drzwi, pomodlić się. Najważniejszy jest Duch Święty. Do Niego się modlę i proszę Go o łaskę. Jego dary na pewno mnie nie omijają. W nich jest moc możliwości. Korzystam z tego.
Choć mam siedemdziesiąt cztery lata, nie czuję się jak starsza pani. Dla mnie nie istnieje wiek, który człowieka ogranicza w czymkolwiek. Raczej staram się podążać za młodymi, nie być w tyle. Lubię się ładnie ubrać. Niedawno poszłam pierwszy raz w życiu do kosmetyczki. Powinnam się jeszcze cieszyć tym życiem, które mam. Na nowo. Chciałabym pojechać do Portugalii, dlatego że Matka Boska Fatimska dużo mi pomogła.
Najlepiej się czułam, kiedy miałam małe dzieci. Bardzo je kochałam. Wtedy wydawało mi się, że mam wszystko. Mąż był zdrowy. Wybudowaliśmy dom, mieliśmy swoje miejsce. Najgorzej było, niemalże ruina, kiedy wszystko zaczęło się walić przez choroby. Ale wiara czyni cuda. Jeśli nie zaufasz, nigdy nie skorzystasz z tego dobra. Pan Bóg ma dużo więcej, niż rozdał. Tylko trzeba umieć prosić. Nie mówię, że ja to umiem. Bo cóż ja, nędzny człowiek, mogę, ale tak mi się zawsze wydawało. Nawet lekarka mnie poprosiła, żebym rozpaczającej z powodu choroby nowotworowej pacjentce opowiedziała swoją historię. Poszłam i z nią porozmawiałam. Uspokoiła się. Nie należy płakać, bo płacz nic nie da. Trzeba wierzyć. Trzeba się modlić. Trzeba zaufać Bogu, a wszystko będzie dobrze. Myślę, że Pan Bóg mnie jeszcze nie zechce, ale to On już będzie o tym decydował…
Tekst Krzysztofa Piestrak
„Głos Ojca Pio” [131/5/2021]
Krzysztofa Piestrak – dyplomowana pielęgniarka, emerytka, działaczka Akcji Katolickiej. Od starości ucieka, oddając się swoim licznym hobby: szydełkowaniu, dzierganiu na drutach, czytaniu książek oraz hodowli warzyw i kwiatów. Miłośniczka boksu i piłki nożnej – w 1973 roku kibicowała na stadionie w Chorzowie reprezentacji Polski podczas meczu z Anglią rozegranego w ramach eliminacji do mundialu 1974.