W obozie koncentracyjnym zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na tym świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krótką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał. Po raz pierwszy w życiu byłem w stanie pojąć znaczenie słów: „Aniołowie zatracają się w nieustannej kontemplacji nieskończonej chwały” – wyznał Viktor Frankl, światowej sławy psychiatra i twórca logoterapii.
Druga wojna światowa zastała Viktora Frankla w rozkwicie jego kariery zawodowej. Gdy stało się jasne, że cała społeczność żydowska zostanie deportowana do obozów koncentracyjnych, postanowił on wyemigrować z rodziną do Ameryki i zaczął się starać o wizę. Kiedy tylko on ją dostał, stanął przed dylematem, jak ma postąpić: kierować się miłością do rodziców i zostać czy też wyższą wartość przypisać swej pracy naukowej i wyjechać, aby bez przeszkód rozwijać swoją działalność. Pewne zdarzenie zakończyło jego rozterki. W domu zauważył mianowicie leżący na stole kawałek marmuru. Zapytał więc ojca o jego pochodzenie. Ten mu odpowiedział, że znalazł go w miejscu, gdzie Niemcy spalili synagogę. Był to fragment tablicy z dziesięcioma przykazaniami, na którym widniała litera symbolizująca jedno z nich. Gdy ojciec wyjaśnił, że przedstawiała czwarte: „Czcij ojca i matkę swoją, abyś długo żył na ziemi”, Viktor odczytał to jako jasny znak nakazujący mu pozostanie z rodziną. Tak też zrobił. W niedługim czasie poznał swoją przyszłą żonę, z którą wziął ślub.
W 1942 roku Frankl z całą rodziną został zesłany do obozów koncentracyjnych: najpierw do Theresienstadt, a następnie Auchwitz. Był jednym pośród wielu numerów. Dzielił los więźniów i tak jak oni walczył o przetrwanie, lecz oprócz tego, ze względu na swe naukowe zainteresowania, okiem psychiatry oglądał współtowarzyszy i rozwijał swoją myśl psychoterapeutyczną.
Nic nieznaczące życie
Frankl zaobserwował, że przybycie do obozu kładło kres nie tylko kształtowi dotychczasowej egzystencji osadzonych, lecz także gruntownie zmieniało ich wewnętrznie.
Najpierw więzień wpadał w stan oszołomienia. W sposób nagły znalazł się bowiem w sytuacji zagrożenia życia. Już na wstępie wszyscy z transportu musieli defilować przed esesmanem, który kierował jednych na lewo – jak się później okazywało – na śmierć, a innych na prawo, dając w ten sposób szansę na przeżycie. Następnie więźniom kazano rozebrać się do naga, pozwalając jedynie zachować buty. Obnażonym golono każdy włos na ciele. Nagim i odartym z przeszłości odbierano tożsamość, tatuując na ręce numer, którym od tej pory każdy z nich się stawał.
Ich życie nic nie znaczyło dla esesmanów czy kapo. Przemoc była na porządku dziennym i można było jej doświadczyć z jakiegokolwiek powodu. Działo się tak również przy szczególnie ciężkich i niebezpiecznych pracach. Wyjątkowo gorliwi kapo okładali wtedy nieszczęśników pałkami. W ten sposób każdego dnia wielu więźniów nie wracało już do baraku, lecz martwi byli zwożeni taczkami z miejsca pracy.
Śmierć emocjonalna
Życie w ciągłym napięciu z powodu nieustannie czyhającego zagrożenia, odzieranie z godności i upadlanie na różne sposoby prowadziły więźniów do apatii i śmierci emocjonalnej. Większość z nich traciła szacunek do siebie i czuła się tak, jak była traktowana – jak nic nieznaczący śmieć. Choć dokuczał im głód, którego nie sposób było zaspokoić ze względu na skąpe racje żywnościowe, musieli wykonywać niezwykle ciężką pracę, jak na przykład kładzenie trakcji kolejowej przez wiele godzin na mrozie. Niemożność zaspokajania podstawowych potrzeb sprawiała, że życie więźniów przybierało prymitywną formę. Świadczyć może o tym chociażby to, że myśli wielu z nich krążyły jedynie wokół racji żywności i w rozmowach jedzenie zajmowało główne miejsce.
Początkowy szok psychiczny i współczucie powstałe w obliczu śmierci współwięźniów i ich katowania przez strażników zajęła znieczulica. Pancerz emocjonalny, którym pokryli się więźniowie, powodował, że widok umierającego nie był już odnotowywany – może jedynie o tyle, że w chwili, gdy padał on martwy, więźniowie znajdujący się w pobliżu bez zastanowienia zdzierali z jeszcze ciepłego człowieka buty i inne potrzebne do przetrwania rzeczy.
U niektórych proces wewnętrznej degradacji wiązał się także z narastaniem rezygnacji aż do całkowitego wygaśnięcia woli życia. Taki więzień często odmawiał wyjścia z baraku, mimo że spotkać mogły go za to poważne konsekwencje. Gdy wszyscy o świcie szli do pracy, pozostawał na swej pryczy unurzany we własnych ekskrementach, pragnąc jedynie śmierci.
Różowe światło poranka
Z przytoczonej powyżej relacji Viktora Frankla może wynikać, że los więźniów był przypieczętowany. Dalsze świadectwo psychiatry czyni jednak wyłom w tym twierdzeniu. Mimo że znieczulica dosięgała każdego, to jednak nie wszystkich ogarniała w jednakowym stopniu. Wśród więźniów można było obserwować różne postawy – obok bezwzględnej walki o to, aby ktoś inny poszedł do komór gazowych, zdarzały się rzadkie cuda, jak na przykład ofiarowanie drugiemu swojej porcji żywnościowej czy też bezprawne opuszczenie baraku, by pocieszyć współtowarzyszy. Frankl widział w tych niecodziennych zdarzeniach dowód na to, że – wbrew wielu teoriom z zakresu nauk humanistycznych – człowiek nie jest zdeterminowany i nawet w najbardziej nieludzkich warunkach jest w stanie zachować wolność myśli i postępowania, rozwijać się duchowo oraz realizować najwyższe wartości.
Austriacki psychiatra osobiście doświadczył w obozie momentów wypełnionych pięknem oraz duchową głębią. Jeden z nich nastąpił w trakcie przemarszu komanda więźniów bladym świtem na miejsce przymusowych robót. Wspierając się o plecy towarzyszy z powodu opuchniętych nóg, szli oni w przenikliwym zimnie, musztrowani i bici przez strażników za nierówne maszerowanie. Jeden ze wspólników niedoli żałośnie westchnął, kierując uwagę towarzyszy na ich współmałżonki i własny podły los, co zapoczątkowało w Viktorze pewien proces: „Co pewien czas zerkałem w niebo, gdzie wolno gasły gwiazdy, a różowe światło poranka rozlewało się coraz szerzej za wałem ciemnych, spiętrzonych chmur. Przed oczyma jednak wciąż widziałem twarz swojej żony, której obraz był w mojej wyobraźni boleśnie wyraźny. Słyszałem, jak mi odpowiada, widziałem jej uśmiech, jej szczere, dodające otuchy spojrzenie. Wyimaginowane czy nie, w moich oczach to jej spojrzenie miało w sobie więcej blasku niż promienie właśnie wschodzącego słońca.
Nagle poraziła mnie pewna myśl: po raz pierwszy w życiu objawiła mi się prawda po tylekroć wplatana w pieśni przez poetów i ogłaszana najwyższą mądrością przez filozofów, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek. Pojąłem wówczas sens największej tajemnicy, której rąbka uchylają przed nami dzieła największych poetów, myślicieli i duchownych: droga do zbawienia człowieka wiedzie poprzez miłość i sama jest miłością. Zrozumiałem, że nawet ktoś, komu wszystko na tym świecie odebrano, wciąż może zaznać prawdziwego szczęścia, choćby nawet przez krótką chwilę, za sprawą kontemplacji tego, co najbardziej ukochał. Po raz pierwszy w życiu byłem w stanie pojąć znaczenie słów: «Aniołowie zatracają się w nieustannej kontemplacji nieskończonej chwały»”.
Odnaleźć sens bytu
Doświadczenia Frankla posłużyły mu do stworzenia logoteorii: w człowieku możemy wyróżnić nie tylko sfery cielesną i psychiczną, lecz także duchową. Stanowią one jedność oraz wzajemnie na siebie oddziałują, jednakże komponent duchowy jest szczególny, gdyż w nim zawierają się pozostałe. Duchowość stanowi o tym, co specyficznie ludzkie w człowieku, a ujawnia się w pewnej refleksyjności, w zapytywaniu o sens życia oraz o jego udział w pewnym ogólniejszym sensie, zwanym Logosem. Umiejętności działania i twórczego włączania się w nadrzeczywistość oraz doświadczania miłości i piękna niejako umocowują nasz byt w pewnej wyższej duchowej rzeczywistości, prowadząc go ku jego praźródłom – człowiek zaczyna urzeczywistniać drzemiące w nim możliwości.
O ile pierwszy sposób usensowniania rzeczywistości nie znajdował się w zasięgu więźniów z racji niewoli, to drugi, zasadzający się na umiejętności doświadczania, był dostępny każdemu. Bywało, że jeden wołał pozostałych przed barak, aby zobaczyli, jak piękne jest niebo, albo też śpiewał po pracy, a jego głos przedostawał się do serc więźniów, które zdawały się już obumarłe.
Wedle Viktora Frankla istnieje też trzeci sposób zakorzenienia swego życia w Logosie, a jest nim zgoda na własne cierpienie. Gdy bowiem wyczerpią się nasze siły, a serce zostanie przepalone w cierpieniu, zawsze będziemy mieć możliwość zgodzenia się na to ostatnie i nadania mu sensu.
Młoda, ciężko chora więźniarka, która wiedziała, że już jej koniec jest bliski, zdawała się nadzwyczaj radosna. W jednej z rozmów wyjawiła Viktorowi tego powód.
– Jestem wdzięczna losowi za to, że tak ciężko mnie doświadczył – oznajmiła mi. – W poprzednim życiu by łam zepsuta i za nic miałam rozwój duchowy. – A wskazując na okno baraku, powiedziała: – To drzewo to mój jedyny przyjaciel w samotności. – Przez okno widziała tylko jedną gałąź kasztanowca, a na niej dwa rozkwitłe pąki. – Często z nim rozmawiam – dodała. Zaskoczony nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. Czyżby chora już majaczyła? Czyżby cierpiała na halucynacje? Niespokojnie zapytałem, czy drzewo jej odpowiada. – Owszem. – A co takiego mówi? Na to kobieta odrzekła: – Powiedziało do mnie: jestem tutaj, jestem tutaj i mam w sobie życie, życie wieczne.
Droga ku pełni
W człowieku stale obecna jest niepewność co do tego, czy podąża właściwą – własną – drogą ku pełni sensu. Z uwagi na ograniczoność poznania będzie tak przez całe życie. Czasem dopiero u jego końca sens poszczególnych momentów się rozjaśnia i dopiero wtedy widać, jak jeden z drugim naturalnie się zazębia.
Wiktor Frankl dostał się do obozu kierowany miłością do rodziców. Jak inni przeżywał tam trudne chwile, o których wyniku zadecydował los. Gdy pewnego dnia katował go kapo, był pewny, że nie powróci już do baraku na własnych nogach, lecz w trakcie okładania go pałką rozległ się alarm przeciwlotniczy, który wymusił powrót do budynków. Gdy przed wyzwoleniem obozu Niemcy ładowali wszystkich więźniów na ciężarówkę, aby – jak ogłoszono – w Szwajcarii wymienić ich na niemieckich jeńców, dla Frankla i jego kolegi nie starczyło już miejsca. Niedługo potem okazało się, że transport, wbrew wcześniejszym ustaleniom, skierowano do pobliskiego obozu, gdzie ludzi spędzono do baraku, a następnie spalono.
Frankl dożył dziewięćdziesięciu trzech lat w dobrym zdrowiu. Wspominał, że każdego dnia dostawał około dwudziestu trzech listów od osób twierdzących, że jego książki uratowały im życie. Być może przeżył właśnie dla tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi każdego roku zawracanych znad przepaści.
Dorota Ruta
Dorota Ruta – absolwentka specjalizacji antropologiczno-kulturowej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Redaktor w Wydawnictwie Serafin.