Wierzymy w świętych obcowanie, co oznacza, że mamy nie tylko wzorce do naśladowania, ale bliskich, którzy wraz z nami polecają nasze sprawy Bogu. Korzystamy z owoców naszych świętych poprzedników, którzy nie tyle odeszli, co na nas czekają. Nie pożegnali się z nami, a jedynie mówią: Do zobaczenia!
Są takie historie, które szarpią mnie za serce i zwilżają oczy. Po długiej chorobie zmarł ojciec mojej przyjaciółki. W obliczu takiej tragedii trudno znaleźć słowa zdolne nieść pociechę. Oczywiście w miarę możliwości chciałem nieco podnieść ją na duchu, ale im bardziej się starałem, tym gorzej wychodziło. Pociecha przyszła z najmniej spodziewanej strony. Pojawił się jej kilkuletni wnuk, który stracił ojca w wypadku, mając zaledwie roczek. Podszedł do pogrążonej w żałobie babci i powiedział: „Babciu, nie płacz. Ty miałaś czas, by nacieszyć się swoim tatą, a ja nie zdążyłem”.
Trzeba przyznać, że po takich słowach trudno wyjść z podziwu. To dziecko miało daleko większe zrozumienie przemijalności i śmierci niż niejeden dorosły. Na te słowa moja przyjaciółka na chwilę zapomniała o swoim smutku i żałobie, bo trudno tej wypowiedzi odmówić trafności. Rzeczywiście, ona miała kilkadziesiąt lat, by słuchać, tulić się i mówić do swego taty, podczas gdy jej wnuk nawet nie pamięta głosu swego ojca.
Warto przy tej historii zastanowić się, skąd bierze się taka dojrzałość w dziecku? Można oczywiście założyć, że wzrastał w środowisku wiary, ale czy to wystarcza? Większość z nas pochodzi z chrześcijańskich rodzin i urodziliśmy się w kraju, gdzie ponad dziewięćdziesiąt procent ludzi deklaruje wiarę w Chrystusa, a jednak kościoły pustoszeją… A może w swej prostocie i uczciwości dziecko przeczuwa, iż prawdą jest to, co głosi nasza wiara, a co pięknie opisuje liturgia w prefacji za zmarłych, że „życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy, i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie”.
Wiara uzmysławia nam, że żyjemy dzięki Bogu, dla Niego i w Nim. Z tej perspektywy nasze życie nie jest sumą przypadków czy potencjalną „wpadką” rodziców. Żyjemy, bo tego chciał Bóg, co rodzi wyzwania. Nie jesteśmy właścicielami naszego życia, bo otrzymaliśmy je w darze. Święty Paweł ujął to perfekcyjnie: „Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14,7-8).
W człowieku jest pragnienie nieśmiertelności. Nawet ci, którzy negowali istnienie Boga, pragną wycisnąć na kartach dziejów trwały ślad: budują wielkie budowle, spisują opasłe tomy literatury, komponują wielkie symfonie i malują na kamieniach, by o nich pamiętano. Niektórzy gotowi są nawet do wielkich zbrodni, by przejść do historii. Napędza ich strach przed przemijalnością, przed „niepamięcią”. Może to leży u podstaw naszego pragnienia sławy, rozgłosu, uwielbienia tłumów. Chcemy, by nasze życie miało sens, było owocne. Nie ma w tym nic złego, dopóki dobrze definiujemy, czym jest owo przynoszenie owoców.
Ileż to razy słyszałem w szkole czy w prywatnych rozmowach, że istnienie zakonów kontemplacyjnych nie ma sensu: siedzenie kilkadziesiąt lat za murami i modlenie się to strata czasu i potencjału drzemiącego w ludziach wybierających takie powołanie! Procenty, słupki i zyski – tak świat pojmuje skuteczność i opłacalność. Tymczasem nie dowiemy się, ile łask wymodlono dla świata w ciszy klasztornych kaplic i ile cudów wydarzyło się na skutek niezliczonych postów braci i sióstr zza klauzury. Owo niezrozumienie widać szczególnie w relacjach rodzinnych. Mówi się, że dziecko to najlepsza inwestycja. Zatem rodzice od najmłodszych lat starają się kształcić swoje pociechy. Gotowi są zapłacić każdą cenę, by dziecko biegle mówiło językami, uprawiało (dochodowe) dyscypliny sportowe, tańczyło, pływało, gotowało i śpiewało. A czy staramy się inwestować w uświęcenie naszych dzieci? Kilkuletnie dziecko potrafi biegle obsługiwać telefon i pilot telewizora, ale nie potrafi zrobić znaku krzyża; zdobywa medale na zawodach, ale nie potrafi poprawnie przyklęknąć w kościele.
Tak, jest zasadnicza różnica między obumieraniem a śmiercią. Ktoś może obumrzeć dla świata, by wydać owoc głębokiego nawrócenia. Można również zabić w sobie wiarę, umierając na wieczność. I nie chodzi o to, by pójść do klasztoru. Przecież przeglądając życiorysy świętych, każdy może znaleźć kogoś w podobnym do swojego położeniu, z doświadczeniami podobnymi do swoich. W końcu ewangelia to Dobra Nowina dla wszystkich ludzi. Bóg nie chce od nas niczego ponad naszą miarę i możliwości. Problem tkwi jedynie w naszej chęci spełniania woli Chrystusa, w całkowitym zaufaniu Jego miłości. Szatan kusił Jezusa bogactwem tego świata. My trwonimy życie w pogoni za jego błyskotkami. U kresu zaś stwierdzamy, że zmarnowaliśmy najpiękniejsze lata. Uzmysławiamy sobie, że więcej byśmy zyskali, budując na Bogu i słuchając Jego wskazówek. Nie mówię, że planowanie kariery zawodowej, pragnienie zdrowia, poszukiwanie małżonka czy macierzyństwo to bzdury. Wszystkie te aktywności nie mogą jednak być celami samymi w sobie. Przecież są ludzie, którzy mają wszystko, a jednak czują niespełnienie i smutek. Tylko w Bogu jest nasze szczęście. Z Jego pomocą możemy przynieść dobre owoce, które nie tylko wpływają na naszą doczesność, ale również na życie wieczne.
Powróćmy do historii z początku felietonu. Być może ów chłopiec nie pamięta głosu swojego ojca, ale czy to oznacza, że ten nie miał na niego wpływu? W pamięci swego syna pozostanie żywy na zawsze, bo z upływem lat będzie stale obecny poprzez świadectwo wiary, przez to, jak odmienił życie osób przez siebie kochanych.
Adam Maniura