Jako nastolatek miałem ciekawy sen. Byłem z kimś w wysokich górach. Nagle mój towarzysz wędrówki osunął się w przepaść, a ja odruchowo rzuciłem się z pomocą. Złapałem jego dłoń i jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem Chrystusa. Obudziłem się.
Nie byłem wtedy szczególnie pobożny i myślałem, że zawojuję cały świat. Wielokrotnie marzyłem o roli przywódcy, który wpływa na tłumy i jednym słowem zmienia ludzkość. Do dziś nie wiem, czy był to wyraz pychy w rozmiarze XXL, czy normalny wymysł chłopaka wychowującego się na filmach o niepokonanych czterech pancernych i ich psie. Ufam, że moim wspomnieniem nie zgorszyłem żadnego Czytelnika, bo przecież to herezja, że człowiek niesie pomoc Bogu.
Przybyło mi lat. Pragnienie oddziaływania na życie innych jednak pozostało. Miałem dwadzieścia siedem lat, gdy rozpocząłem pracę w szkole. Oczami wyobraźni widziałem młodzież chłonącą każde słowo i masowo nawracającą się do Boga. Chciałem być dla niej przewodnikiem na drogach wiary. Życie wszystko zweryfikowało. W tym roku będę obchodził dwudziesty drugi rok pracy katechetycznej i przez cały ten czas nie zmieniłem nikogo poza sobą. Nie znam osoby, która dzięki mojej pracy w szkole odkryła Chrystusa lub przynajmniej pogłębiła swoją wiarę. Nie mówię tego z litości nad sobą. Nie liczę też na tony listów od Czytelników ze słowami pociechy i otuchy.
Nigdy nie żałowałem lat spędzonych w szkole na pozornie bezowocnej pracy. Chrystus udzielił mi łaski mówienia o Nim, choć zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Wie, jakie są moje ograniczenia, zna moje słabości i mocne strony. Mam głosić Dobrą Nowinę najlepiej, jak potrafię, bo jestem świadom, że to On wezwał mnie po imieniu.
Gdy kilka lat temu zadzwonił do mnie jeden z księży odpowiedzialnych za katechizację w naszej diecezji, by umówić się na hospitację, wysłałem mu plan lekcji i zaprosiłem w dowolnym terminie. Był nieco zdziwiony i zaproponował, że lepiej byłoby, abym wybrał, do której klasy ma przyjść. Odpowiedziałem, że zdaję się na niego, bo i tak jestem każdego dnia hospitowany. To całkowicie go zaskoczyło, ale wyjaśniłem, że Chrystus mnie widzi i przed Nim zdaję każdego dnia relację podczas rachunku sumienia.
Najpiękniej rolę nauczyciela określił Jan Chrzciciel, gdy poinformowano go, że pojawił się ktoś inny, gromadząc uczniów i głosząc naukę do wielkich tłumów. Oddajmy mu głos: „Przyszli więc do Jana i powiedzieli do niego: «Nauczycielu, oto Ten, który był z tobą po drugiej stronie Jordanu i o którym ty wydałeś świadectwo, teraz udziela chrztu i wszyscy idą do Niego». Na to Jan odrzekł: «Człowiek nie może otrzymać niczego, co by mu nie było dane z nieba. Wy sami jesteście mi świadkami, że powiedziałem: Ja nie jestem Mesjaszem, ale zostałem przed Nim posłany. Ten, kto ma oblubienicę, jest oblubieńcem; a przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu. Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał»” (J 3,26-30) Szczególnie ważne jest ostatnie zdanie. Dobry nauczyciel pozwala wzrastać swojemu uczniowi, samemu kryjąc się w cieniu.
Czy miałem kryzysy i momenty zniechęcenia? Oczywiście, że tak. Byłem przygnieciony odpowiedzialnością za słowo, które głoszę. Wiem, że Bóg od tych, którym wiele da, wiele będzie wymagał (por. Łk 12,48b). Pamiętam przestrogę świętego Jakuba: „Niech zbyt wielu z was nie uchodzi za nauczycieli, moi bracia, bo wiecie, iż tym bardziej surowy czeka nas sąd” (Jk 3,1). Wielu młodych nie słyszy o Bogu w domu, nie modli się w rodzinie, unika uczestnictwa w sakramentach, a do tego wszystkiego ma katechezę z kimś takim jak ja. Ucząc w szkole średniej, mam styczność z ludźmi, którzy są na tyle dojrzali, że sami odpowiadają za swoje życie. Jednak mam świadomość, że skoro rezygnują z udziału w życiu Kościoła, to często jestem ostatnią osobą mówiącą im o Bogu i z Nim kojarzoną. Spoczywa na mnie naprawdę wielka odpowiedzialność za każde słowo i gest. Jednak z biegiem lat odkrywam, że On działa po swojemu. Moją rolą jest sianie słowa, ktoś inny będzie podlewał, ale najważniejszy jest Bóg, który daje wzrost (por. 1 Kor 3,7). Mając tego świadomość, łatwiej mi znosić swoje ograniczenia.
Wspomniałem, że nie wiem, co mógł oznaczać mój sen. Gdy pisałem ten tekst, przyszło mi do głowy całkiem sensowne rozwiązanie. Może Jezus specjalnie zesłał na mnie tak niedorzeczny sen, bo chciał sprawić, bym na chwilę uzmysłowił sobie, że stawiam siebie w Jego miejsce? Budząc się, miałem wrażenie, że coś było nie tak. O Chrystusie nie wiedziałem praktycznie nic, ale przeczuwałem, że raczej Bóg ratuje człowieka. Uświadomiłem to sobie, mimo że omijałem Kościół z daleka, trwałem od dłuższego czasu w grzechach i miałem ewidentne braki w wiedzy religijnej.
Tekst: Adam Maniura