Wielu postrzega mnie jako normalnego księdza, który nie boi się wygłupu – mówi o sobie ojciec Leon Knabit.
Rozmawia Dorota Ruta
Czy często Ojciec się uśmiecha?
Jestem postrzegany jako uśmiechnięty mnich. Podczas modlitw w chórze też czasami nie wytrzymuję i się śmieję. Podczas Officium wiałoby nudą, gdyby nie było żadnego kawału. Czasem ktoś się w dowcipny sposób pomyli, czasem ktoś się spóźni... W momentach wielkiej powagi nawet najmniejsza niezamierzona gafa wywołuje śmiech. Ja śmieję się przy każdej okazji. Wszędzie można dostrzec elementy humorystyczne.
Jaką rolę pełni radość w życiu Ojca?
Dla mnie jest ona życiem (uśmiech). Nie widzę innego życia, jak tylko w radości. Święty Paweł powiedział: „Jestem wydany na ofiarę, a ja się cieszę”. Smutek i radość się wykluczają, ale nie radość i cierpienie. Mogę przechodzić przez bolesne doświadczenia, lecz na dnie duszy i tak jestem rozradowany. Jestem na dobrej drodze, żyję w klasztorze, w którym mogę się zbawić. Wiadomo: jeśli chcę iść za Jezusem, to musi być krzyż. Jeśli mam go za mało, to Pan Jezus przez kogoś mi go dołoży. Czasem z jego nadmiaru aż jęczę. I wtedy uciekam się do Boga.
Czy zdarzają się Ojcu chwile, w których trudno o radosne usposobienie?
Bardzo dawno nie przeżywałem podobnych stanów. Jak się jest w klasztorze sześćdziesiąt pięć lat, to trzeba być głupim, by być głupim (śmiech). Mając takie warunki do modlitwy i postępu duchowego, trzeba naprawdę być niezdolnym do rozwoju, by przez ten czas niczego się nie nauczyć. Na szczęście łaska Pana Boga działa. Nie narzekam, nie gniewam się. Oceniam pewne rzeczy, ale nie oburzam się na ludzi. Staram się podchodzić do nich z miłością i zrozumieniem.
Jak zahartować swego ducha, żeby mniej narzekać, a pogodniej podchodzić do życia?
Według mojego doświadczenia fundamentalny wpływ na funkcjonowanie człowieka ma rodzina. Moja mamusia była bardzo pogodna, radosna, nigdy nie narzekała, choć miała trudne życie. Mojego tatę w trakcie okupacji rozstrzelali Niemcy. Mając trójkę dzieci, musiała sobie dawać radę sama. W dodatku nie mieliśmy własnego domu i mieszkaliśmy u innych. Patrzyłem na mamusię i jej odporność i mimowolnie się od niej tego uczyłem. Nic nie mówiła – czuła, że trzeba sobie dawać radę, uśmiechnąć się. Czasem, gdy była zdenerwowana, to mnie ścierką przez głowę trzepnęła.
Bardzo ważne jest także znalezienie swojego miejsca w życiu. Ja, mając siedemnaście lat, odkryłem w sobie powołanie kapłańskie. Jest ono dla mnie wielką łaską Bożą. Często jeżdżę gdzieś ze swoją posługą, piszę książki, występuję w telewizji. W zakonie żyję już sześćdziesiąt lat, kocham Tyniec i jestem bardzo szczęśliwy. Z gębą jak cmentarz o 23.57 świata nie zbawisz. (śmiech).
Dobrze jest więc znaleźć właściwe miejsce w życiu: wybrać odpowiedni zawód, osobę, z którą będzie się dzieliło codzienność. Lepiej trochę dłużej się namyślić i dokonać dobrego wyboru, by móc powiedzieć: „O, to właśnie to!”. A jak się człowiek pomyli, trzeba mieć odwagę, by zrewidować obrany kierunek.
Patrzę na bardzo wielu ludzi, którzy żyją już dosyć długo i albo wciąż szukają drogi życiowej, albo są niezadowoleni z tego, co mają. Wszystko jest do niczego – praca, żona, otoczenie.
Ważne jest, by sumiennie wypełniać swoje obowiązki, niezależnie od tego, jaką pracę się wykonuje, czy jest się pracownikiem, czy przełożonym. Ważne, żeby wszystko, cokolwiek się robi, było na możliwie najwyższym poziomie. Nie ma sensu nikomu zazdrościć. Jeśli jestem rowerzystą, to nie będę zazdrościł Kubicy, że jedzie trzysta kilometrów na godzinę, ponieważ mnie wystarczy czterdzieści pięć kilometrów na godzinę do złotego medalu. Gdy to sobie uświadomię, wtedy będę mógł być naprawdę zadowolony z tego, co robię. Jeśli mam kochać bliźniego jak siebie samego, to muszę też siebie kochać, a nie potępiać. Warto powiedzieć sobie na przykład: „ja jestem z tych ludzi, którzy niczego niezwykłego nie osiągną”. Trzeba pokochać siebie takim, jakim się jest. Niezbędne jest uszanowanie siebie i dziękowanie Panu Bogu za to, że dał mi rozmaite dary, a następnie wykorzystanie ich dla dobra społeczności oraz własnego rozwoju.
Trzeba docenić siebie, ponieważ wedle tego, jak siebie traktujemy, tak też postępujemy w stosunku do innych. Proszę popatrzeć na tych, którzy nie lubią ludzi, narzekają, krzyczą – jak się ich przyprze do muru, to okaże się, że oni tak naprawdę nie lubią siebie.
Co przeszkadza nam być radosnymi?
Przede wszystkim nasza natura, poddana działaniu grzechu pierworodnego. Przez to bardziej koncentrujemy się na rzeczach trudnych czy zniechęcających niż na dobrych. Nasze otoczenie oraz sam Pan Bóg raczej nas nie rozpieszczają. Trzeba mieć dużą siłę wewnętrzną, żeby nie dać się tej fali zniechęcenia albo hałaśliwego rechotu, który nie ma nic wspólnego z radością. Wyśmiewanie się, ironia, cynizm to nie jest radość, ale bardzo często żerowanie na innych ludziach.
Zdarza się, że tkwimy w „negatywnych” stanach emocjonalnych i trudno nam wykrzesać z siebie „pozytywne” emocje. Co powiedziałby Ojciec ludziom, którym trudno kultywować radość?
Kluczowa jest pamięć o tym, że ten stan na pewno się skończy, choć może trwać długo. Trzeba być cierpliwym. A u ludzi z ciężką depresją może się on skończyć nawet dopiero ze śmiercią. Jeśli dana osoba jest niewierząca, powiedziałbym jej: „Jestem z Tobą w tym wszystkim. Przyjdź do mnie, porozmawiajmy”. Trzeba podtrzymać ją na duchu, może wskazać jakieś rozwiązanie. Jeśli człowiek przeżywający kryzys wierzy, powiedziałbym mu, że to, przez co teraz przechodzi, jest dopuszczone przez Boga. On wie, jaką metodę zastosować, by człowiek osiągnął swój cel. „Ktokolwiek nie niesie krzyża swego, a idzie za mną, nie może być uczniem moim”. Te ciężkie stany wewnętrzne składają się właśnie na krzyż: nic się nie chce, jest się przygnębionym, przeżywa się acedię, zupełny uwiąd sił. Trzeba mieć cierpliwość.
Pan Jezus też miał takie momenty, trwały one krótko, ale wtedy, jak w pigułce, doświadczał całej biedy ludzkości i mówił: „Oddal ode mnie ten kielich”. Dobrze w takiej sytuacji czytać psalmy: „z głębokości wołam do ciebie”, „z dołu zagłady”, „o Boże, nie trwaj w milczeniu, nie milcz i nie spoczywaj, Boże”.
Są takie stany. Ten dół to stan człowieka w ogóle – od czasu do czasu prawie każdy weń wpada i większość ludzi z niego wychodzi. Trzeba im pomóc, a jeśli nie można tego zrobić, przynajmniej przy nich być. Czasem, gdy ze wzruszeniem chwycimy kogoś za rękę, życzliwość, jaką do niego mamy, mimo woli przepływa: nie spławiliśmy bliźniego, nie obeszliśmy się z nim byle jak, ale się uśmiechnęliśmy i powiedzieliśmy: „Jesteś wspaniały, trzymaj się”. Nic się nie zmieniło w sytuacji tego człowieka, a jednak już lżej mu na sercu.
Czy przechodząc przez rozmaite kryzysy, możemy wyćwiczyć w sobie pogodę ducha, by z większym optymizmem patrzeć na świat? Wedle powszechnego mniemania uczucia są od nas niezależne, ale może jednak mamy na nie wpływ?
To zależy od poziomu, na jakim znajduje się nasze życie emocjonalne. Jeśli rozum ma dużo do powiedzenia, mogę sobie powiedzieć: nie, nie dam się, zatnę się i już. Ale jeśli emocje są ponad rozumem, wiem, że robię źle, wiem, że to nie ma sensu, wiem, że za tydzień udręka się skończy, ale w tej chwili szlag mnie trafia i nie mogę sobie z tym poradzić. I wtedy trzeba to przeżyć, przetrwać. Jeśli praktykuje się wiarę, można powiedzieć: „Panie Jezu, jestem wściekły na Ciebie i siebie, ale wierzę, że możesz odwrócić mój los”.
Człowiek, który inteligentnie patrzy na świat, bez względu na wielkość swego utrapienia zawsze znajdzie kogoś, kto jest w jeszcze większej udręce niż on i będzie starał się mu pomóc. Wtedy Pan Bóg udzieli pomocy także temu, który pochylił się nad swym bliźnim. W tym biednym bowiem obecny jest Chrystus.
Mam wrażenie, że wielu chrześcijan przyjmuje postawę grobowej powagi. Na przykład, gdy na liturgii ksiądz powie jakiś dowcip to…
…nikt się nie śmieje. Tymczasem trzeba pamiętać, że już w średniowieczu w liturgii mszalnej obecny był tzw. risus paschalis, czyli śmiech wielkanocny. W oktawie zmartwychwstania lub w trakcie całego okresu wielkanocnego ksiądz nie wygłaszał kazań, ale w zamian opowiadał… kawały. Pan Jezus zmartwychwstał, wszystko się już dokonało, więc trzeba się cieszyć i weselić, a nie moralizować.
Z czego może wynikać taka nadmierna powaga?
Czasem z kompleksu. Czuję, że jeśli nie będę poważny, mogę zostać ośmieszony. Jest to częsty, ale nie jedyny powód. Czasem najzwyczajniej coś człowieka gryzie i trudno śmiać się na rozkaz. Oczywiste jest, że otoczenie nie musi uczestniczyć we wszystkich moich biedach, a ja nie mam prawa go nimi zatruwać. Nie warto obnosić się z problemami, które powodują osłabienie nastroju. To bardzo ważne. Dobrze jest mieć kogoś zaufanego, któremu możemy o nich powiedzieć. Nie jesteśmy przecież samowystarczalni. Od zawsze podobało się Panu Bogu zbawiać ludzi nie w pojedynkę, ale we wspólnocie.
Czy stosowanie humoru możemy porównać do pewnego rodzaju ćwiczeń duchowych, w których chodziłoby o wypracowanie postawy dystansu do rzeczywistości?
Świetnie obrazują to słowa pewnego chłopca. Ksiądz zadał w piątej klasie na religii bardzo mądre pytanie: „Co Pan Jezus mógł myśleć, gdy wisiał na krzyżu?”. Jacek zgłosił się i odpowiada: „Gwiżdżę na was, trzeciego dnia i tak zmartwychwstanę” (śmiech). Bardzo trafnie powiedziane.
Święty Paweł powie, że „cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić” (Rz 8,18). Problemy niektórych ludzi szczęśliwie rozwiążą się już tu na ziemi, innych zaś dopiero po śmierci. Radość może wszystko przenikać, nawet chwile cierpienia.
Zacytuję jeszcze raz św. Pawła: „Jestem wydany na ofiarę, a ja się cieszę”. Gdy przechodził przez tortury, to fizycznie i psychicznie bardzo cierpiał. W takiej sytuacji można byłoby się załamać, jednak dla Chrystusa zgodził się on na krzyż. Postawę taką prezentował Thomas More, wspaniały kanclerz Henryka VIII, króla angielskiego: nie chciał złożyć przysięgi supremacji, więc skazano go na śmierć przez ścięcie głowy. Gdy szedł na szafot, poprosił: „Kawalerze, podtrzymaj mnie, bo trudno mi wejść na te stopnie. Z powrotem to ja sobie poradzę”. Jak Pani wspomniała – to, co nas spotyka, jest przejściowe, natomiast radość opiera się na tym, co wieczne. I tu nie chodzi o błazenadę, bo pod szafotem nikt nie błaznuje. Także święty Wawrzyniec, gdy go przypiekano, miał powiedzieć: „Przewróć na drugą stronę, zobacz, czy się dobrze upiekłem, i skosztuj. Również on dostał od Pana Boga tę niezwykłą łaskę.
Mottem poświęconej Ojcu strony internetowej jest zdanie: „Świętość zaczyna się zwyczajnie. Od uśmiechu :)”. Czy może Ojciec wyjaśnić, na czym polega związek między świętością a uśmiechaniem się?
Bardzo ważny jest stosunek do człowieka. Reguła benedyktyńska mówi, że trzeba szanować wszystkich ludzi. Ksiądz Władysław Korniłowicz z Lasek, kandydat na ołtarze, powiedział na konferencji skierowanej do sióstr, że ze słownika trzeba wykreślić słowo „obcy”. Nie ma ludzi obcych. Niektórzy bardzo łatwo patrzą na człowieka przez pryzmat jego czynów, np. przerwania ciąży czy wejścia w kolejny związek. Nie tak ma być. Najpierw cię przytulę, a potem porozmawiamy. Bardzo ważne jest, by drugi człowiek czuł przez nas akceptowany. Nie będę z nikim rozmawiał z grobową miną. Gdy widzę człowieka, to cały aż się rozpromieniam. Myślę sobie: „Mój Boże, ktoś fajny”.
Tuż przed Światowymi Dniami Młodzieży wziął Ojciec udział w kampanii promocyjnej województwa małopolskiego. Na bilbordach w wielu miejscach Krakowa mogliśmy zobaczyć Ojca ubranego zwyczajowo w czarny habit i….czerwone korale. Jakie reakcje wzbudziła ta niecodzienna sesja zdjęciowa?
Większość ludzi była zachwycona. Wielu mówiło: „Oto normalny ksiądz, który nie boi się wygłupu”. Nawet przełożony zaakceptował. Papież Jan Paweł II też zakładał pióropusze, hełmy, poncza – nie bał się ośmieszenia. Były też głosy, że urządzam kpiny z habitu.
Jeden z internautów skwitował nowy wizerunek Ojca w ten sposób: „Bardzo szanuję ojca Leona, ale stanowcze nie dla tego typu wizerunku, korale dla kobiet a różaniec dla wierzących i jeszcze takie pytanie, co zrobiłby Jezus?”. Czy to nie kuriozalne, że w korale Ojca został wmieszany Jezus?
Bardzo dobrze, ja się cieszę, warto być blisko Jezusa. Ja to rozumiem. Sam fakt, że Bóg przebrał się w człowieka, przenosi serce poza ziemię. Przyjął ciało człowieka, który ze swej natury jest grzeszny i słaby. Jeśli przyjął grzeszne, przeklęte ciało, nie ma co więcej dyskutować. I nie pytać, co by zrobił z koralami (uśmiech).
W takim wypadku korale muszą zejść na dalszy plan.
Tak, w takiej perspektywie. Bóg, będąc nieskończonym, nie bał się wejść do wnętrza matki. I gdzie przebywał? W ciele kobiety. Rany Julek! Bóg Wcielony! Cóż za zgorszenie!
Mam wrażenie, że ludzie często mają dość dziwne oczekiwania w stosunku do duchownego: chcą od niego śmiertelnej powagi, wymagają, by nie był sobą, ale jakąś „odczłowieczoną świętością”.
Weźmy na przykład spotkanie z panią Magdaleną Ogórek. Bardzo ją lubię. Głosowałbym na nią w wyborach na Miss Polonia, a na prezydenta, to innym razem (śmiech). Podszedłem do niej, uściskałem i pocałowałem w policzek. W tym momencie zrobiono nam zdjęcie, które ukazało się na facebooku. Napisałem do niego komentarz: „Wyznaję wszystkim, że od wczesnej młodości nie lubię gotowanej marchewki. Natomiast lubię ogórki w każdej postaci, jak widać poniżej” (śmiech). Z trudnej sytuacji trzeba wychodzić z humorem.
"Głos Ojca Pio" [112/4/2018]
LEON KNABIT– benedyktyn z Tyńca, publicysta, autor licznych książek oraz bloga. W TVP prowadził programy: „Ojciec Leon zaprasza”, „Salomon”, „Credo”, a w Religia.tv – „Ojciec Leon Zawodowiec”, a obecnie „Sekrety mnichów”. Kawaler Orderu Odrodzenia Polski i Orderu Uśmiechu.