Chorym dzieciom oczekującym ode mnie odpowiedzi na pytanie o sens śmierci opowiadam o kochającym Bogu, który cały czas czuwa. Mówię im o tym, w co sama głęboko wierzę: że dusza nie umiera, a miłość trwa wiecznie.
Z siostrą Bożeną Leszczyńską, asystentką pastoralną w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu rozmawia Jadwiga Burek.
Od przeszło dwudziestu lat jest Siostra związana z Uniwersyteckim Szpitalem Dziecięcym w Prokocimiu, a od kilkunastu pracuje w nim jako asystentka pastoralna. Na czym polega ta praca?
Najkrócej mówiąc, asystentka pastoralna w szpitalu to prawa ręka kapelana w sprawach duszpasterskich. Pomagam w kancelarii, prowadzę bibliotekę religijną, zajmuję się wystrojem kaplicy i zakrystią oraz oprawą liturgiczną codziennych mszy świętych. Kaplica jest u nas prawdziwym sercem szpitala. Tutaj od 16 lat trwa nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu, tutaj jest słynący łaskami, ukoronowany obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, przed którym modlą się i odzyskują siły duchowe chore dzieci, ich rodziny i personel szpitala. Ponadto prowadzimy sesje etyczne i redagujemy „Bioetyczne Zeszyty Pediatrii”.
Za najważniejszą swoją posługę szpitalną − od prawie pięciu lat − uważam bycie nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej. To wyjątkowa misja, pełnię ją na prośbę chorych dzieci i za aprobatą ks. Lucjana Szczepaniaka SCJ, kapelana szpitala, który uznał, że się do tego nadaję. Metropolita krakowski, ks. kard. Stanisław Dziwisz, w odpowiedzi na tę prośbę udzielił mi specjalnego pozwolenia, więc wędruję po szpitalu, zanosząc dzieciom Najcenniejszy Skarb – Komunię Świętą.
Czego moja praca wymaga przede wszystkim? Myślę, że głównie wiary, nadziei, miłości i otwartości na Dar, z którym sam Bóg przychodzi do chorego. Przydaje się też dyspozycyjność i trochę odwagi, by po prostu nie uciec, gdy wydaje się być za ciężko. Po tylu latach spędzonych w tym dziecięcym sanktuarium cierpienia nie mam wątpliwości, że Bóg obdarzył mnie swoją najpiękniejszą na ziemi obecnością, bo Jezus naprawdę jest w tych najmniejszych i dał mi to poznać. Od nich uczę się pokory, cierpliwości i radości pomimo całego ogromu cierpienia. Dojrzałość i ufność dzieci, których zdrowie i życie jest zagrożone, przerasta nas, dorosłych.
Rocznie przez szpitalne oddziały przewija się około 34 tys. dzieci. Jest wiele chrztów, udzielana jest pierwsza komunia święta czy sakrament bierzmowania. Obchodzimy również okolicznościowe uroczystości. Niekiedy uczestniczę w smutnych wydarzeniach: w pożegnaniu dziecka czy w pogrzebie…
Czy możemy zatem porozmawiać o śmierci? We współczesnym świecie panuje tabu śmierci: boimy się i uciekamy od niej.
Nie rozmawiamy o śmierci, a jednocześnie dostrzegamy ją na każdym kroku. Wystarczy posłuchać codziennych wiadomości. Powiedziałabym raczej, że rozmawiamy na ten temat, ale nie zawsze traktujemy śmierć poważnie, tzn. nie jesteśmy gotowi na jej przyjęcie, boimy się mówić o własnej śmierci i odejściu naszych bliskich, bo to odejście boli najbardziej. Zapominamy o Bogu, o tym, że jesteśmy Jego własnością i o nieśmiertelności duszy. Śmierć jest więc zaskoczeniem i zawsze boli. Pracując w szpitalu, nie można nie zetknąć się z ludźmi, którzy przeżywają najbardziej bolesne doświadczenie, czyli śmierć dziecka. Najwięcej na ten temat mógłby powiedzieć ks. Lucjan, z wykształcenia lekarz, który od 21 lat jest naszym duszpasterzem. On prawie zawsze towarzyszy w tych granicznych, najtrudniejszych sytuacjach, jeśli tylko ludzie proszą go o pomoc. Od niego od lat uczę się, jak pomagać i towarzyszyć ludziom cierpiącym z powodu choroby i śmierci najbliższych. I, podobnie jak on, po tylu latach pracy uważam, że najgorsza nie jest śmierć, lecz utrata nadziei.
Obecność i wytrwałą służbę odpowiednio przygotowanego kapłana w takim miejscu, jak szpital bardzo doceniam. W Warszawie, gdzie podjęłam moją pierwszą pracę w szpitalu dziecięcym, nie było kapelana ani kaplicy, co było bardzo trudne. Ksiądz z pobliskiej parafii przychodził tylko w niedzielę i odprawiał mszę świętą w wyznaczonej sali. Nigdy go nie spotkałam, bo pracowałam od poniedziałku do piątku.
W tym szpitalu na pooperacyjnej sali kardiologicznej po raz pierwszy byłam świadkiem śmierci dziecka. Do dziś pamiętam, jak bardzo to przeżywałam. Przy zasłoniętym parawanem łóżeczku półtorarocznego Krzysia byłam sama, modliłam się, z niepokojem patrząc na monitor pokazujący coraz wolniejszą akcję serca, a trzyipółletnia Ewelinka, też po operacji serca, prosiła mnie: „Ciocia, chodź, nie idź nigdzie, bądź przy mnie, boję się…”. Serce mi drżało. Powiedziałam jej, że przyszedł anioł z Nieba, bo Krzyś przygotowuje się do drogi i muszę być z nim. „To ja poczekam, bo on potrzebuje ciebie teraz jeszcze bardziej niż ja” − usłyszałam odpowiedź. W tej trudnej chwili dziecko towarzyszyło dziecku… i mnie. Był z nami tylko Bóg.
Niedługo po tym wydarzeniu sama musiałam przejść operację na otwartym sercu, tak jak „moje dzieci”. Już wiedziałam, że ona wcale nie musi się udać.
Jak można oswoić się z myślą o własnej śmierci?
Miałam poważne powody, by się z tym oswoić, nie tylko z powodu zaskakującej diagnozy. Nie znałam Bożych planów. Przygotowywałam się do operacji, nie tylko przechodząc kolejne szczegółowe badania, ale przede wszystkim przyjmując sakramenty i rozmawiając z bliskimi. Miałam świadomość, że idę na spotkanie z Bogiem, który bardzo mnie kocha… Najbardziej bałam się o mamę i tatę… Niestety, nic nie może zabrać cierpienia związanego ze świadomością, że pozostawia się osoby kochane, najbliższe. W tym tkwi prawdziwy ból.
Tematu śmierci unika się nawet w rozmowach z ludźmi śmiertelnie chorymi, ukrywa się przed nimi rzeczywisty stan ich zdrowia. Skoro dorośli uciekają przed tym tematem, jak o tych sprawach rozmawiać z dziećmi?
Z dziećmi rozmawia się łatwiej, choć może wydawać się to niemożliwe. Często pomaga mi wtedy właśnie osobiste doświadczenie. Takie rozmowy, wbrew pozorom, są jednak bardzo rzadkie. Nigdy sama ich nie zaczynam, bo powinni je przeprowadzić rodzice. Ale jeśli dziecko pyta mnie np. o to, co będzie, jeśli po operacji się nie obudzi, takiego pytania nie mogę zbagatelizować. Gdy sama przeżywałam lęk przed zabiegiem, również postawiłam takie pytanie. „A co będzie, jeśli umrę?” – zapytałam ks. Lucjana, o którym już wspomniałam. On uśmiechnął się i bez wahania powiedział: „To pójdzie siostra do Nieba”. Ta prosta odpowiedź była dla mnie najważniejsza. Lepszej usłyszeć nie mogłam.
Bardzo ważne jest, by spotkać ludzi, którzy pomogą ukierunkować myśli we właściwą stronę. Dla człowieka wierzącego drogowskazem powinien być człowiek naprawdę wierzący w Boga. Wtedy mamy wspólną płaszczyznę rozmowy i milczenia. Wtedy można pomóc najbardziej. Obecność takiej osoby trzeba sobie wymodlić, by zyskać pewność, że sam Bóg przez nią do nas przychodzi.
Chorym dzieciom oczekującym ode mnie odpowiedzi na pytania dotyczące cierpienia i śmierci, opowiadam o kochającym Bogu, który cały czas czuwa, oraz o swoich przeżyciach. Mówię im o tym, w co sama głęboko wierzę: że dusza nie umiera, a miłość trwa wiecznie. Przekonałam się niejednokrotnie, że one często tę wiedzę już posiadają, a zadając mi takie pytanie, wyrażają niepokój o swoich rodziców. Ich właściwe, niewypowiedziane pytanie brzmi: „Co będzie z moimi rodzicami, jeśli się nie obudzę?”. Zawsze wtedy zapewniam, że nie stanie się im nic złego, że dadzą radę, że im pomogę, a Bóg sprawi, że znów będą razem.
Kilka miesięcy temu na zabieg kardiologiczny szedł dziesięcioletni Piotruś. Bał się, ale o nic nie pytał. Dopiero gdy pożegnał się już z mamą, zadał mi to trudne pytanie. Obiecałam mu, że cały czas z nią będę, bo czułam, że właśnie o to mu chodzi. Potem pobłogosławiłam go, kreśląc na czole znak krzyża. Wówczas chłopiec uśmiechnął się i ten sam znak uczynił na moim czole. Powiedział mi, że właśnie tak mama codziennie żegna go przed snem. Ten gest przyniósł mu pokój serca. Przecież ze snu zawsze się budził.
W jaki sposób dzieci mierzą się z informacją o śmierci?
Przychodzą mi na myśl te dzieci, które musiały zmierzyć się z informacją o śmierci mamy, taty czy obojga rodziców… Dla dziecka właśnie taka śmierć jest najtrudniejsza. Powiem szczerze, że byłam pod wrażeniem ich sposobu przyjęcia tej najbardziej bolesnej w życiu wiadomości. Kilkorgu towarzyszę do dziś. Tata Angeliki zmarł wcześnie, miała wówczas pięć lat. Dziewczynka w wieku 14 lat miała poważną operację, ale nie martwiła się o siebie, tylko o swoją bardzo chorą mamę, która przebywała w innym szpitalu. Razem modliłyśmy się o jej zdrowie. I właśnie podczas tego pobytu w szpitalu jej mama zmarła. Wszyscy bali się powiedzieć o tym dziewczynce. Informację przekazała jej babcia, prosząc, bym jak najszybciej do niej przyszła. Nie znajdowałam żadnych słów pociechy, łzy płynęły same. Przytuliłam mocno Angelikę i dłuższą chwilę siedziałyśmy w milczeniu, obie płakałyśmy. Są sytuacje, gdy żadne słowo nie zastąpi łez, one znaczyły więcej niż pocieszanie czy tłumaczenie… Dopiero potem pomodliłyśmy się i zaczęłyśmy myśleć, co dalej robić, jak żyć. Doszłyśmy do wniosku, że trzeba żyć jak najlepiej, by sprawić radość mamie w Niebie. Umarło przecież tylko bardzo umęczone chorobą ciało ukochanej osoby, ale miłość pozostała i trzeba ją pielęgnować, by nadal była piękna. Dziś Angelika ma już swoją rodzinę i jest szczęśliwą mamą.
Gdy ostatnio nasz szpital odwiedził ojciec święty Franciszek, przypomniałam sobie tę sytuację sprzed lat… Papież zwracając się do chorych dzieci i do personelu szpitala, powiedział, że bardzo chciałby zatrzymać się przy każdym chorym dziecku, przytulić je, posłuchać, pomodlić się i razem milczeć w obliczu pytań, na które nie ma natychmiastowej odpowiedzi. Nie ma więc potrzeby, by znać odpowiedź na wszystkie pytania. Ważne, by z miłością towarzyszyć cierpiącym i ich nie opuścić.
Chorobie i cierpieniu dziecka towarzyszy rozdzierający smutek i rozpacz rodziców. Obcując na co dzień z ciężko chorymi dziećmi i ich rodzicami, musi Siostra przeżywać bardzo różne emocje. Jak sobie z tym Siostra radzi? Czy pomaga Siostra rodzicom również przechodzić przez żałobę?
Trzeba pamiętać, że pracy w szpitalu towarzyszą nie tylko smutne emocje, ale jest przede wszystkim dużo prawdziwej radości, gdy dziecko ciężko chore zdrowieje. Jeśli zdarzają się jednak te najtrudniejsze sytuacje i biorę w nich po części udział, pomagamy sobie wzajemnie: przyjaźnimy się, wspieramy, odwiedzamy, tak jak np. z rodzicami Kingi, Krzysia, Rafała, Małgosi, Kuby, Huberta... Śmierć każdego dziecka bardzo przeżywam. Im większa przyjaźń, tym bardziej boli rozstanie i rodzi się tęsknota… Pojawiają się wówczas myśli, czy zrobiłam dla tego dziecka i jego bliskich wszystko, co było w mojej mocy. Żałobę przeżywam więc razem z rodzicami, rozmawiamy o naszych aniołach, wspominamy dobre chwile… Razem oczekujemy na Spotkanie.
Dzisiaj otrzymałam krótki list od rodziców szesnastoletniej Dominiki, która niedawno odeszła do Boga. Te słowa najlepiej wyrażą to, co wydaje się niemożliwe do przeżycia: „Dominika była prawdziwym aniołem, tak niebywale trudno jest się pogodzić z tym, że była z nami tak krótko. Wielka szkoda, że nie dane nam było patrzeć, jak idzie na studia, wychodzi za mąż, zostaje mamą… i wiele, wiele więcej. Trudno, Najwyższy widocznie miał dla niej jakieś bardzo ważne zadanie na miarę jej ponadprzeciętnych umiejętności. Mamy wielką nadzieję, że kiedyś wszyscy się z nią spotkamy. […] Wyjątkowa misja dla wyjątkowej Dominiki i w to musimy wierzyć, że tam była bardziej potrzebna. Rozum każe, ale serce pęka”.
Przyjaźni się Siostra z wieloma rodzicami przez długie lata, więc jest chyba najlepszym świadkiem tego, że miłość jest mocniejsza niż śmierć...
Miłość nigdy nie umiera… Rzeczywiście jestem świadkiem tego CUDU.
O dziecku, które odeszło do Boga, nigdy się nie zapomina… Rana w sercu po jego śmierci pozostaje żywa nawet po wielu latach… I zawsze się tęskni. Ale radość życia po tak trudnych przeżyciach jest możliwa. Znam rodziców, których miłość okazała się większa od śmierci. Ich spojrzenie skierowane jest w stronę Nieba… Choć sami bardzo cierpią, starają się pomagać innym rodzicom przeżyć ten ból, pomagają chorym dzieciom, działając w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach. Nie zamykają się we własnym bólu, tylko robią wszystko, by dziecko, które jest w Niebie, było z nich dumne. Nieraz słyszę: „nasz syn bardzo podniósł nam poprzeczkę”, „chcemy dorastać do naszej córki, ona była taka dzielna w cierpieniu”. Podobnie jest z rodzeństwem zmarłego dziecka. Rafałek miał tylko 9 lat, gdy zmarł mu brat. Chcąc pocieszyć rodziców, powiedział mamie: „Mamusiu, teraz masz dwa w jednym, nie zapomnij o tym”.
Rodzice i dzieci szukają odpowiedzi na pytania o sens bólu i cierpienia, o istnienie Boga i życie po tamtej stronie. Pomaga Siostra im je znaleźć?
Jeśli szukają tych odpowiedzi w Kościele, to zawsze znajdujemy je razem − patrzymy na krzyż Jezusa, na Matkę Bożą współcierpiącą ze swym jedynym Synem. Patrzymy w stronę Nieba, modlimy się do naszych aniołów, których Bóg na chwilę zesłał nam na ziemię. Dwunastoletni Kuba powiedział mi, że swoje cierpienie ofiaruje za dzieci, które cierpią z powodu wojen i przemocy. Dużo w takich sytuacjach zależy od prawidłowego wychowania dziecka, od tego, o czym rodzice z nim rozmawiają, jakie wartości przekazują…
Znacznie trudniej znaleźć nam tę odpowiedź, gdy ludzie są niewierzący lub wierzą okazjonalnie, powierzchownie. Oni szukają pomocy gdzie indziej i do Boga się nie zwracają, chyba że z najcięższym oskarżeniem: „Gdybyś istniał, to dzieci by nie cierpiały. Gdybyś był kochającym ojcem, nie dopuściłbyś do ich śmierci. Nie wierzę w Boga, który nie uzdrawia”. Wtedy nie umiem pomóc, tylko się modlę. Najgorsze jest to, że taką „wiedzę” dorośli wpajają innym, również swoim dzieciom, odbierając im w ten sposób nadzieję. A dziecko oczekuje od nas mocnego świadectwa wiary.
Ostatnio spotkałam w szpitalu ośmioletnią dziewczynkę, której mama nie wierzy w Boga, więc ona też nie wierzy. Mama powiedziała jej, że to nie Bóg stworzył świat, lecz powstał on w wyniku wybuchu, po śmierci nic nie ma, a człowiek pochodzi od małpy. Na sali podczas tej rozmowy przebywało jeszcze dwoje starszych dzieci, które próbowały dziewczynce wytłumaczyć, że jest inaczej. Odpowiedziała: „Tak bardzo chciałabym uwierzyć, ale nie mogę”. Kto przekaże jej wiarę i będzie ją pielęgnował, jeśli najbliżsi zagubili się w życiu i zawodzą w tak fundamentalnych sprawach?
Zdarza się jednak, że chore dzieci po prostu posiadają najgłębszą wiedzę o Bogu i jeśli dorośli im nie przeszkodzą i ich nie zlekceważą, usłyszeć można rzeczy, których nigdzie nie wyczytamy. Podam tylko jeden przykład: kilkanaście lat temu sześcioletnia wówczas Madzia z hematologii zaczęła ze mną niezwykły dialog.
– Powiedz mi, dlaczego moja mama płacze, gdy jej mówię, że Bóg mnie kocha i zabierze mnie do siebie? – zapytała.
– Bo będzie tęsknić za Tobą − odpowiedziałam.
– Ale ja szybko powiem Panu Jezusowi, żeby zabrał ją do nas.
– Madziu, masz jeszcze małego braciszka, mama musi się nim zająć.
– Rzeczywiście, on jest za mały, mama musi zostać − zatroskała się dziewczynka.
Chciałam jakoś ostudzić te pragnienia, więc zapytałam:
– Ale przecież Ty też będziesz tęsknić.
Dziecko uważnie na mnie spojrzało.
– TAM się już nie tęskni − odpowiedziało z powagą.
Rozmowa była długa. Madzia upoważniła mnie, bym dorosłym, którzy „zapomnieli o Bogu”, przekazała, że On jest kochającym Ojcem, a ze śmiercią jest tak: „Bóg przychodzi na ziemię, zabiera duszę człowieka, a ciało jest już nikomu niepotrzebne”.
Pytałam potem rodziców dziewczynki, czy coś jej tłumaczyli, wyjaśniali. Mama potwierdziła tylko, że zawsze łzy same jej płyną, gdy Madzia mówi o Niebie, bo po prostu boi się o nią i że nie wie, skąd ona zna takie odpowiedzi. Powiedziała mi jeszcze, że dziewczynka bardzo lubi przesiadywać w swoim pokoju. Zaskoczeniem dla mamy było to, że zamiast się bawić, po prostu długo w ciszy się modli…
Co powie Siostra o sile modlitwy?
Jej moc jest ogromna, szczególnie wtedy, gdy mamy odwagę nie wyznaczać Bogu, co ma dla nas uczynić, tylko pokornie prosimy: „Bądź wola Twoja…”. Jeśli zaufamy Mu jak dziecko, jak dziesięcioletni Krzyś, bardzo ciężko chory, który mówił rodzicom: „Zostanę z Wami, jak długo będę mógł, bo bardzo Was kocham, ale jeśli stracę siły i będę cierpiał za bardzo, Bóg nie pozwoli na to i weźmie mnie do siebie”.
Podobno Ojciec Pio jest świętym często wzywanym na pomoc?
Tak, o ratunek Ojca Pio często proszą rodzice chorych dzieci. Jego niewielki obraz wisi na ścianie szpitalnej kaplicy, a w bibliotece religijnej jest wiele modlitewników i książek o nim. Od czasu, gdy odwiedziłam San Giovanni Rotondo, zbieram prośby chorych dzieci i rodziców skierowane do Ojca Pio i wysyłam je tam. Zawsze przychodzi potwierdzenie, że modlitwa w nadesłanych intencjach przy grobie świętego została przyjęta. Dowodem tej pamięci są też otrzymane obrazki z relikwią Ojca Pio, o które ludzie często pytają.
Mama Krystiana przez cały kilkumiesięczny pobyt syna w szpitalu codziennie modliła się przez wstawiennictwo Ojca Pio. „On pomógł memu dziecku wyzdrowieć”, usłyszałam, gdy radośni opuszczali szpital. Pamiętam też ciężko chorego Dawida, którego Bóg wezwał do siebie. Bardzo prosił Ojca Pio o orędownictwo i mówił mi z przekonaniem: „On pomaga mi trwać przy krzyżu Jezusa”.
"Głos Ojca Pio" [102/6/2016]
SIOSTRA BOŻENA LESZCZYŃSKA – pracuje w duszpasterstwie Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie jako specjalista oraz pełni funkcję asystentki pastoralnej. Formację zakonną przeszła w zgromadzeniu Małych Sióstr Jezusa. Jest członkinią ordo consecrationis virginum (stan konsekracji dziewic). Do tego stanu przyjął ją kard. Franciszek Macharski, potwierdzając jej szczególne powołanie do służby Jezusowi utożsamiającemu się z cierpiącymi. Za pracę wśród chorych dzieci i ich rodzin otrzymała wyróżnienie specjalne w X edycji Plebiscytu „Miłosierny Samarytanin Roku 2013” oraz wyróżnienie „Najlepsza Siostra Zakonna 2015 Roku Małopolski”.