Teresa, jako młoda nauczycielka, usłyszała bardzo wyraźny głos, który z natarczywością wzywał ją do opuszczenia wszystkiego, także do pozostawienia wybranego przez siebie habitu, by stać się misjonarką miłości i miłosierdzia Boga na pokrytych kurzem i błotem ulicach Kalkuty, miasta najlepiej znającego, czym są bieda i nędza. Był to głos Jezusa, który proponował jej przygodę ogromnej miłości, choć wydawała się ona całkowitym szaleństwem.
Pierwsze dni września 1997 roku, spędzone w Kalkucie, w Indiach, gdzie wówczas pracowałam, wspominam przede wszystkim jako czas wielkiego wyciszenia. Głębokiego pokoju serca, który wówczas przeżywałam, nie zmącił nawet ogólnie panujący chaos związany z przybyciem ze wszystkich stron świata delegacji biorących udział w pogrzebie Matki Teresy. Domy Sióstr Misjonarek Miłości, zazwyczaj spokojne i zamknięte dla dziennikarzy, przeżywały prawdziwy najazd międzynarodowego świata mediów. W tym wielkim zgiełku można było zauważyć cierpienie sióstr, których codzienne życie, wbrew ich przyzwyczajeniom, znalazło się w świetle reflektorów.
Kalkuta pełna była afiszy i wspomnieniowych napisów. Jeden z nich mówił: „Matka Teresa była dla swoich biednych jak kołysanka, tuląca ich do snu”. Zdanie bardzo proste, które jednak zapadło mi mocno w pamięć, ponieważ w jakiś sposób oddaje to, że Matka Teresa dla wielu opuszczonych w Indiach i na całym świecie stała się po prostu matką. To było miano charakteryzujące ją o wiele lepiej niż wszystkie inne fantastyczne określenia, które do niej przylgnęły.
Proces kanonizacyjny prześledził każdy aspekt życia Matki Teresy, by w końcu podsumować je słowami Chrystusa: „Miłujcie się wzajemnie, tak jak Ja was umiłowałem”. To ewangeliczne przykazanie miłości można „odmieniać” w porywającej i fascynującej, do dziś nie poznanej, duchowej historii kobiety, która kochała Chrystusa bardziej niż samą siebie, składając u stóp krzyża każdy trud, każdą łzę, każde ludzkie cierpienie.
Dzięki listom napisanym przez Matkę Teresę do biskupa Kalkuty i do kierownika duchowego, wiemy dziś, że już w 1942 roku młodziutka siostra zobowiązała się, że nigdy niczego nie odmówi Jezusowi. O tym ślubie, ukrytym w sercu, nie wiedział nikt z wyjątkiem Adresata, który nie zwlekał z upomnieniem się o jego wypełnienie.
W 1946 roku siostra Teresa, jako młoda nauczycielka, usłyszała bardzo wyraźny głos, który z natarczywością wzywał ją do opuszczenia wszystkiego, także do pozostawienia wybranego przez siebie habitu, by stać się misjonarką miłości i miłosierdzia Boga na pokrytych kurzem i błotem ulicach Kalkuty, miasta najlepiej znającego, czym są bieda i nędza. Był to głos Jezusa, który proponował przygodę ogromnej miłości kobiecie malutkiej, żyjącej na obcej ziemi, w kraju, gdzie panowała inna niż jej religia, w czasach i miejscu, gdzie inicjatywa kobieca wydawała się niczym innym jak całkowitym szaleństwem: „Chcę sióstr ofiarowanych mojej miłości, które będą jak Maria i Marta, tak głęboko zjednoczone ze mną, aby promieniować moją miłością na dusze. Chcę sióstr wolnych, przyodzianych w moje ubóstwo na krzyżu. Chcę sióstr posłusznych, przyodzianych w moje posłuszeństwo na krzyżu. Chcę sióstr pełnych miłości, przyodzianych w moją miłość na krzyżu. Czy odmówisz uczynienia tego dla mnie?”.
Teresa, oszołomiona tak mocnym doświadczeniem, przywołuje na obronę cały swój lęk, niezdolny jednak przekonać Rozmówcy: „O mój Jezu, to, o co mnie prosisz, przerasta mnie. Ledwie i niejasno rozumiem rzeczy, których pragniesz. Jestem niegodna. Jestem grzeszna. Jestem słaba. Idź Jezu i znajdź duszę bardziej godną i bardziej wspaniałomyślną”.
Taki był początek: nie wybór biorący pod uwagę wszystkie „za” i „przeciw”, podyktowany analizą skrajnej sytuacji społecznej czy nawet wymogami chrześcijańskiej miłości. Był to natomiast jakby wicher, który chwyta i porywa. Było to „tak” miłości, do wypowiedzenia którego może być zdolna tylko kobieta: całkowite i ślepe, bez jakiegokolwiek rozważania korzyści czy celowości. Było to żywe, głębokie, realne doświadczenie spotkania z Jezusem, które naznaczyło Teresę na całe jej dalsze życie: dla miłości ukrzyżowanego Syna Bożego ma kochać wszystkich, rozpoznając w ich twarzach Jego Oblicze.
Tak silne dla Matki Teresy doświadczenie spotkania z Jezusem napełniło cierpieniem prawie pięćdziesiąt lat jej życia, przeżytych w wielkiej ciemności ducha. Nie można bowiem głęboko Kogoś pokochać, a potem nie czuć podobnie głębokiego, albo jeszcze większego cierpienia, gdy się Go straci, kiedy nie będzie się już doświadczało pociechy Jego obecności: „W mojej duszy dostrzegam wielką sprzeczność: takie pragnienie Boga, głębokie i bolesne... nieprzerwane cierpienie. Jednakże... czuję się niechciana przez Boga, odrzucona, ogołocona, bez wiary, bez miłości, bez gorliwości. Dusze nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Niebo nic nie znaczy – wydaje się, jakby nie istniało. Myślenie o niebie nie ma dla mnie żadnego sensu. Ale czuję zarazem to trawiące pragnienie Boga, które mnie dręczy. Proszę, módl się, żebym nieustannie uśmiechała się do Niego, niezależnie od wszystkiego, ponieważ należę tylko do Niego i Jemu oddałam wszelkie prawo kierowania mną. Jestem niezmiernie szczęśliwa, że jestem nikim, również dla Boga”.
Taka była jej ciemność, poczucie opuszczenia, samotności, nieużyteczności, zmęczenia, odrzucenia przez Tego, który porwał jej serce i odszedł. „Tak wielką czuję w sobie oschłość – pisze Matka Teresa do swego ojca duchowego – że w wielu momentach nie potrafię robić nic innego, jak tylko iść do kaplicy i „mechanicznie” powtarzać "Zdrowaś Maryjo”.
Jest coś wielkiego w tym zdaniu, które mówi o radykalnym ogołoceniu duszy, a zarazem o wytrwałym uchwyceniu obietnicy miłości mimo wszystko, o geście tonącego, chwytającego się kawałka drewna w czasie morskiej burzy. Jest coś tajemniczego w tej dziwnej boskiej pedagogii, która wywyższa i poniża, wychowując przez współuczestnictwo w krzyżu.
To doświadczenie musiało być bardzo trudne dla Matki Teresy. Czego jeszcze chciał od niej Bóg, który niegdyś na ucho szeptał wszystko, nawet szczegóły odnoszące się do habitu („przywdziej sari”)? Czyż nie odpowiedziała „tak”, zostawiając wszystko, wybierając ubóstwo i modlitwę? Po co jeszcze ta próba głębokiego bólu, niepokoju, wątpliwości?
Kiedy czytam te drżące z bólu słowa, napisane przez Matkę Teresę do swego spowiednika, przypominam sobie inny obraz widziany w Kalkucie: rysunek krzyża, pod którego ramieniem umieszczono profil głowy kobiety okrytej welonem. Nie wiem, czy było to jedno z przedstawień Maryi pod krzyżem. Ten afisz, wiszący naprzeciwko domu macierzystego sióstr w Kalkucie, w jasny sposób przedstawiał Matkę Teresę. Nie wiedząc nic o jej duchowej udręce, ktoś, kto ją znał i kochał, wyczuwając w niej bliskość z ofiarą Jezusa, przedstawił ją właśnie tak: wkomponowaną w krzyż.
Taka była jej droga współuczestnictwa nie tylko w nędzy materialnej, ale także w biedzie duchowej człowieka. Głos, który ją wzywał do miłości najbiedniejszych z biednych, chciał, by współuczestniczyła w ich doświadczeniu rozpaczy, poczuciu odrzucenia i bycia niekochanym. Tak oto w czasie bolesnego zdumienia opuszczenie przez Boga przemieniło się w Matce Teresie w świadome współuczestnictwo w lęku, jakiego doświadczał Jezus w ogrodzie Getsemani i w pragnienie złożenia u stóp krzyża także swego osobistego cierpienia: „Skoro poprosiłeś mnie o wyrycie Twej męki na moim sercu... czy myślałeś, że tak odpowiem? Jeśli podaruję ci chwałę, jeśli otrzymasz choćby jedną kroplę radości, jeśli dusze zostaną przyniesione do Ciebie, jeśli moje cierpienie nasyci Twoje pragnienie, oto jestem Panie, przyjmuję wszystko z radością aż do końca moich dni: będę się uśmiechać do Twego ukrytego Oblicza, zawsze”.
I tak czyniła. Uśmiechała się i szła dalej. 19 października 2003 roku Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną. Matka Teresa napisała kiedyś, że nie pozostanie w niebie, ale będzie nadal przemierzała ziemię, by nieść światło wszystkim, którzy pozostają w ciemności. I ta drobna siostra w biało-niebieskim sari niestrudzenie przemierza nasze drogi, te najciemniejsze i najtrudniejsze, prowadząc nas do spotkania z Nim, Panem Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym, którego tak bardzo ukochała.
Marina Ricci
„Voce di Padre Pio” [7-8/2003]
tłum. Tomasz Duszyc OFMCap