Przekonałem się, że wystarczy robić to, co wydaje się dobre w danym momencie, bo powołaniami przede wszystkim zajmuje się Pan Bóg, wzbudzając w sercach młodych ludzi pragnienia, które kierują ich do nas. Ja po prostu robię swoje.
Z Konradem Baranem OFMCap, referentem powołaniowym, autorem książki W sieci cyberseksu. Zjawisko. Pomoc duszpasterska, rozmawia Maciej Zinkiewicz OFMCap
Konradzie, jak przyjąłeś decyzję przełożonych, którzy posłali Cię do pracy w duszpasterstwie powołaniowym?
Pamiętam, że było to trudne. Przede wszystkim nie spodziewałem się tak szybkiego przeniesienia po dwóch latach pracy w duszpasterstwie w Stalowej Woli. Właśnie wtedy, kiedy odnalazłem się w tej roli, zostałem przeniesiony. Obawiałem się nowej funkcji. Dzisiaj, kiedy powszechnie obowiązujący społeczny przekaz (również medialny) wprost odstręcza od podejmowania drogi powołania, praca referenta powołaniowego jest trudna. Można się łatwo wypalić albo popaść we frustrację. Człowiek ma świadomość, że wkłada dużo wysiłku w działania nie do końca przekładalne na konkretne wyniki.
Powiedziałeś, że przez pierwszy rok pracy w parafii trzeba się wiele nauczyć. Czy podobnie jest w powołaniówce?
Tak. To praca nienormowana. Czasem trzeba pracować niemal dwadzieścia cztery godziny bez przerwy, potem jest trochę wolnego i można odpocząć. W parafii wszystko jest natomiast ułożone, ustrukturyzowane: katecheza w szkole odbywa się według planu lekcji, spotkania duszpasterskie i msze są zawsze o tej samej godzinie itp. W referacie powołaniowym wszystko podlega zmianie. Drugą trudność stanowi wieloaspektowość tej pracy – trzeba być webmasterem, grafikiem, kierowcą…
Czy nieprzekładalność Twojej pracy na liczby jest dla Ciebie trudnym doświadczeniem?
Teraz już nie. Tylko na początku tego się bałem. Nie wiedziałem, jak wszystko się ułoży: czy mam budować na własnych pomysłach, czy powielać to, co było kiedyś. Z czasem przekonałem się, i teraz pomaga mi to przeświadczenie, że wystarczy robić to, co wydaje mi się dobre w tym momencie, bo powołaniami przede wszystkim zajmuje się Pan Bóg, wzbudzając w sercach młodych ludzi pragnienia, które kierują ich do nas. Ja po prostu robię swoje. Nawet jeśli się mylę i angażuję siły w niepotrzebne czy nieskuteczne dzisiaj działania, to wierzę, że Pan Bóg jakoś tę pracę wykorzysta.
Bóg daje powołanie, wzbudza je, ale ono może się rozwinąć, jeśli człowiek żyje w odpowiednim środowisku, gdzie może duchowo wzrastać. Patrząc dziś na świat młodych ludzi, chyba trudno mieć nadzieję, że wiele powoływanych osób pójdzie za Bożym głosem…
Właśnie o tym mówił w zeszłym roku na zakończenie pielgrzymki tarnowskiej biskup Jeż. Stwierdził, że pod wieloma względami dzisiaj świat nie pomaga pójść za głosem powołania. Przeszkodą mogą być również materiały medialne, filmy czy reportaże skierowane przeciwko Kościołowi. Przedstawianie Kościoła w niekorzystnych barwach często oddziałuje antypowołaniowo.
Dzisiaj wybór drogi powołania przez młodego człowieka coraz częściej wiąże się nie z jakąkolwiek gratyfikacją, tylko z wyrzeczeniem. Młodzi ludzie wiedzą, że w świecie można żyć o wiele lepiej. Oczywiście gratyfikacja nie jest właściwą motywacją wstąpienia do zakonu czy do seminarium (chociaż kiedyś tak właśnie było: ksiądz miał wysoką pozycję społeczną, a zakonników traktowano z szacunkiem). Dziś osoby konsekrowane nadal są traktowane wyjątkowo, ale już nie tak, jak kiedyś. To może blokować młodego człowieka odczuwającego lęk przed reakcją środowiska czy zerwaniem jakichś relacji. Często też maturzysta jeszcze nie patrzy na tyle do przodu, by ostatecznie wybrać życiową drogę. Nierzadko nie wie, co chce robić, a co dopiero podejmować decyzję związaną z powołaniem. W późniejszych latach, egzystując np. w środowiskach akademickich, młodzi ludzie przewartościowują pewne rzeczy i jest im trudno odpowiedzieć na Boże wezwanie. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu mniej więcej połowę naboru powołaniowego stanowili maturzyści, obecnie dużo osób zgłasza się do zakonu w starszym wieku. Młodzi mężczyźni mają już jakieś doświadczenia życiowe, niektórzy np. pracowali za granicą, inni skończyli studia…
W Europie Zachodniej powołania, przynajmniej do zakonu kapucynów, skończyły się w latach siedemdziesiątych. Kościół starzeje się w tej części świata. Również w Polsce spadła liczba powołań. Skąd brać nadzieję, że nie wydarzy się to samo, co na Zachodzie?
Nie łączę nadziei z liczbami. Wierzę, że Pan Bóg wszystko prowadzi. On jest moją nadzieją. Wystarczy zatem, że będziemy żyć charyzmatem Braci Mniejszych Kapucynów, pokazując to na zewnątrz, a także zaoferujemy coś dobrego młodym ludziom, uczestnicząc w ich życiu. Bo jeśli idzie o powołanie, to wszystko rozgrywa się w momencie, kiedy człowiek w swoim sercu odkrywa jakiś niepokój, jakieś wezwanie, którego nie da rady włączyć z zewnątrz. To robi Pan Bóg. On decyduje o liczbie powołań.
Nie wiem, dlaczego w Europie Zachodniej sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Pewnie wpłynęło na to wiele czynników. W rozwoju społecznym znajdujemy się trochę niżej, dlatego że do 1989 roku było u nas inaczej. Spotkałem się z tezą, że z opóźnieniem przechodzimy procesy, które na Zachodzie następowały w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nie wiem, czy u nas również dojdzie do tego, co tam, ale na razie widzę wszystko w pozytywnych barwach, ponieważ powołania u nas jednak są, a osoby wstępujące do zakonów i seminariów świadczą o błogosławieństwie Pana Boga. Biorąc pod uwagę moje doświadczenie pracy w referacie powołaniowym, uważam, że w ogóle nie mamy się czego bać.
Napisałeś książkę W sieci cyberseksu. Zjawisko. Pomoc duszpasterska. Czy przeszkodą w podjęciu decyzji o życiu powołaniem mogą być dziś dla młodego człowieka negatywne, grzeszne doświadczenia w sferze seksualnej?
Myślę, że tak. Tych problemów nie można nazwać marginalnymi. To nie jest kwestia dziesięciu procent młodych ludzi, którzy mają problemy w tej sferze. Daleki jestem od przywoływania dramatycznych statystyk, bo trzeba by zadać pytanie o metodologię pomiaru itp., ale z praktyki pomagania osobom młodym, licealistom, studentom, młodym małżonkom wnoszę, że nie jest to problem rzadki.
Dotyczy on tylko młodych czy całego społeczeństwa?
Trudno mi mówić o starszych, ponieważ zawsze pracowałem z młodymi. Niestety niewiele mogę powiedzieć o czterdziesto- czy pięćdziesięciolatkach.
Chodzi o pojedyncze epizody czy raczej o uzależnienie?
Źle się dzieje, kiedy w pewnym momencie człowiek orientuje się, że to nie jest już zabawa i musi każdego dnia (a i w nocy) szukać nowych wrażeń w Internecie. W tym momencie najczęściej mamy do czynienia z problemem uzależnienia.
Na pewno ma to związek z kwestią powołań. Kiedy człowiek wpada w uzależnienie, na początku traci nadzieję na powrót do normalności. Świadczą o tym nieudane próby wyjścia z nałogu czy nieskuteczne spowiedzi. Wtedy pojawia się kryzys – moment duchowo niebezpieczny. Jedna rada czy wskazówka nie pomoże zerwać z nałogiem. Trzeba wytrwałej pracy nad sobą. Nie mając nadziei w Panu Bogu, dzięki któremu można zmienić życie, bo On działa cuda, nie podźwigniemy się z grzechu. Człowiek często sam siebie dyskwalifikuje. Młody człowiek zaś lęka się, czy udźwignie życie w czystości.
Jeśli młody człowiek refleksyjnie podchodzi do własnych doświadczeń i przychodzi do konfesjonału, to znaczy, że jeszcze tli się w nim nadzieja… Powinniśmy tylko zadać sobie pytanie, jak mu pomóc. A może sam sobie poradzi?
Człowiek uzależniony sam nie da sobie rady. Problemy seksualne są intymne i bardzo wstydliwe. Człowiek najszybciej zdobywa się na odwagę powiedzenia o nich w sakramencie pojednania. To wielka szansa dla kapłanów, a jednocześnie bardzo trudne zadanie, ponieważ sam konfesjonał, zwłaszcza w czasie spowiedzi przedświątecznej, nie wystarczy, by dać takie wskazówki, które rzeczywiście pomogą. Dlatego napisałem książkę. Jeżeli człowiek przychodzi do nas, kapłanów, i mówi jasno, że seksualne zniewolenie jest jego problemem życiowym, możemy mu zaproponować wybór stałego spowiednika, ponieważ nie będzie musiał za każdym razem opowiadać nieznanemu kapłanowi całej swojej historii od nowa. To pierwsza sprawa, prosta, ale przemawia za nią wiekowe doświadczenie Kościoła – stała, regularna spowiedź. Dzisiaj środków pomocy jest coraz więcej, ale my, kapłani, prawie zawsze będziemy pierwszą instancją, bowiem przez długi czas człowiek może nie być w stanie przyznać się przed nikim innym.
Jak spowiednik może pracować z osobą uzależnioną?
Przede wszystkim powinien naprawdę pokazać miłosierne oblicze Pana Boga: twarz Ojca, który nieustannie czeka. Jeśli osoba uzależniona przynajmniej swe lęki będzie potrafiła uspokoić, to już sporo się wydarzy. Regularna spowiedź i wsparcie dają bardzo dużo: tworzą obraz Boga, który walczy o człowieka.
Człowiek rozwija się i nawraca zawsze integralnie. My w konfesjonale nigdy nie będziemy potrafili rozwiązać wszystkich problemów. Uzależnienie w sferze seksualnej w dużej mierze dotyczy psychiki człowieka czy nawet jego fizyczności. Pomijając te dwa aspekty, skazujemy naszą pracę na niepowodzenie. Jasno trzeba jednak stwierdzić, że konfesjonał nie wystarczy. Kapłan, który chce rzeczywiście pomóc, musi dobrze ocenić moment i właściwie przygotować człowieka do pracy na zewnątrz.
Powiedziałeś, że spowiednik powinien ukazywać przede wszystkim miłosierdzie Boga. Ale jak znaleźć równowagę między okazywaniem miłosierdzia, a stawianiem wymagań czy wezwaniami i zachętami do pracy nad sobą, do zmagania się z problemem, do podjęcia wysiłku?
To bardzo trudne pytanie. Kiedy pisałem tę książkę, próbowałem z ogromnym wysiłkiem znaleźć na nie odpowiedź. Przeczytałem prace wielu autorów. Nikt nie chciał wskazać jasnego rozwiązania.
Jaka jest Twoja odpowiedź?
Jeżeli w człowieku istnieje wola walki, nie ma wewnętrznej zgody, żeby przeżywać swoje życie w uzależnieniu, jeśli rzeczywiście cierpi, kiedy nie radzi sobie z sobą, można być spokojnym o jego duchowe prowadzenie. Gorzej by było, gdybyśmy jako spowiednicy zauważyli, że penitent walki zaprzestał, że nie podejmuje rozwiązań, które mu proponujemy. Możemy też mniemać, że poczuje się jeszcze bardziej zagubiony, jeżeli w takim momencie zaproponujemy terapię. Niestety dziś jeszcze w naszym kraju większość ludzi traktuje terapię jako pomoc zarezerwowaną dla „specyficznych” osób. To na szczęście się zmienia, ale niestety bardzo powoli. Musimy też pamiętać, żeby odpowiednio wybrać terapeutę, ponieważ jego moralność może nie odpowiadać etycznej wrażliwości osoby, która się u nas spowiada. W dużych miastach jest lepiej, ale w małych miejscowościach taki wybór stanowi problem, trudno penitentowi wskazać właściwą osobę. Czasem warto się zastanowić, czy nie lepsze byłoby leczenie zamknięte. Obecnie wiele ośrodków rozszerza swoją ofertę na leczenie uzależnień seksualnych.
Każdy człowiek jest inny. Są osoby, którym wystarczy kilka spotkań, by odzyskać wolność, inni być może będą się zmagać z uzależnieniem do końca życia. Bywa, że ktoś próbuje kilku terapii, a to nie pomaga. My wtedy powinniśmy być tym bardziej miłosierni i uważać, by nie zrobić niczego, co mogłoby być znakiem odrzucenia. Przecież za każdym razem, gdy terapia będzie nieowocna, nadzieja zostanie osłabiona…
To jest trudne. Z jednej strony mamy jako kapłani sprawować piękną posługę miłosierdzia, a z drugiej odpowiadamy za formację osób, których jesteśmy stałymi spowiednikami.
Osoba uzależniona nie posługuje się w pełni wolną wolą. Możemy jej dać rozgrzeszenie, nawet jeśli szanse na poprawę nie byłyby wielkie…
Tak. Ale źle by było, gdybyśmy nie wierzyli w tę poprawę.
Mamy mieć nadzieję, nawet jeśli nie ma jej penitent?
Sądzę, że tak. Myślę, że penitent to nasze przekonanie wyczuje i będzie wiedział, czy dajemy rozgrzeszenie, myśląc: „Wierzę, że zmienisz swoje życie i kiedyś w końcu porzucisz swój grzech”. Ludzie uzależnieni tracą nadzieję, jeśli ponoszą porażki w kolejnych próbach. Gdy spotkają osobę, która ma im pomóc, a też nie ma tej nadziei, sytuacja jest bez wyjścia.
Zdarzają się sytuacje, że ludzie wychodzą z nałogu, długi czas żyją w wolności, ale później przeżywają czas nawrotu. Co dzieje się z ich nadzieją?
Nawrót uzależnienia to wielki kryzys nadziei. Stanowi jednak część procesu zdrowienia. Nawrót to rzeczywistość, w której mam odkryć siebie na nowo. Jest wezwaniem, żeby zobaczyć coś, czego wcześniej nie widziałem. Dobrze przeprowadzona analiza nawrotu daje nowe informacje o osobowości i o przyczynach uzależnienia: Co się wydarzyło, że musiałem do tego wrócić? Widocznie strategie, które zastosowałem wcześniej, były niepełne, nie uwzględniały wszystkich możliwych okoliczności. Trzeba je stworzyć na nowo. Istnieją wspólnoty, przeważnie samopomocowe, które zrzeszają osoby uzależnione i często zakładają one z góry, nawet mówiąc to swoim członkom, że moment uwolnienia już bez nawrotów może nastąpić po okresie pracy nad sobą od dwóch do pięciu lat. Do tego czasu dopuszczamy, że człowiek może wracać do uzależnienia.
Czas potrzebny na wyjście z uzależnienia może zaskakiwać. Ale trzeba sobie zadać pytanie o długość czasu wchodzenia w nie i trwania w nim. Droga wyjścia nie będzie krótsza. Jest do tamtej symetryczna. Chcąc przygotować się na wyjście z nałogu, należy się przyjrzeć własnej przeszłości: wychodzenie będzie wyglądało tak, jak droga uzależniania. Wolność przychodzi po kilku nawrotach. Ale nawrót to nie załamanie wszystkiego i powrót do początku. Nawrót to część procesu.
Kiedy słyszę, ile trwa terapia, wychodzenie z uzależnienia, to aż serce się ściska, kiedy myślę, jak łatwo ludzie w nie wchodzą.
W 2014 roku przeprowadzono badania dotyczące sekstingu (wzajemnego przesyłania zdjęć o charakterze seksualnym). Wyniki mówią, że co jedenasty gimnazjalista brał w tym udział, tzn. albo przesyłał swoje nagie zdjęcia, albo je oglądał. Nie jest to jeszcze uzależnienie od cyberseksu, ale stanowi bardzo poważny krok w tę stronę.
Te statystyki są niestety wiarygodne. Jeszcze trudniej przygotować zestawienie danych mówiących bezpośrednio o uzależnieniu od cyberseksu, bo do tego potrzeba postawić diagnozę i metody rozwiązania innych problemów. Jednak te, które istnieją, pokazują, jak wielka jest otwartość młodych ludzi i duże niebezpieczeństwo wejścia w zniewolenie.
Jak nauczyć młodego człowieka odpowiedniego i odpowiedzialnego korzystania z Internetu?
To bardzo ważne pytanie. Często mówi się o braku profilaktyki. Jaki jest problem z uzależnieniem od cyberseksu? Po prostu nie można się pozbyć urządzeń, z których osoby uzależnione korzystają, bo to uniemożliwi codzienne funkcjonowanie na bardzo podstawowych płaszczyznach egzystencji (np. prowadzenia bankowości). Trzeba nauczyć się dobrze je wykorzystywać. A przecież z alkoholem czy narkotykami jest łatwiejsza sprawa: można zupełnie odrzucić picie czy branie. Co zrobić jednak w omawianym przypadku? Najskuteczniejsza jest profilaktyka. Niestety nie ma programów profilaktycznych dotyczących Internetu. Znawcy mówią, że jak prawo nie nadąża za Internetem, tak i profilaktyka. Trzeba jednak robić wszystko, przynajmniej na poziomie domowym, by o nią zadbać. Młody człowiek, który nie zostanie poinformowany przez rodzica, czym jest seksualność, będzie odpowiedzi szukał w Internecie.
Ja czerpię odrobinę nadziei z następującego przykładu: ludzie po upadku komunizmu bardzo mocno wierzyli reklamie telewizyjnej, a dziś badania pokazują, że przestają jej ulegać – zatem nauczyliśmy się bycia odpornym na takie przesłanie. Podobnie może się stać w sferze seksualnej. W pewnym momencie odeprzemy atak internetowej, wyuzdanej, niepołączonej z wartością seksualności. Wierzę, że istnieje taka możliwość. Nadzieję czerpię też z tego, że być może wiele osób nigdy nie przyszłoby poważnie rozmawiać o swoim życiu, dotykając nawet głębszych problemów niż seksualność, gdyby nie jakiś problem tej natury. Trudności mogą u nich spowodować odkrycie głębszych pokładów osobowości. Wierzę, że Pan Bóg w takich sytuacjach jest w stanie wydobyć z ludzi bardzo konkretne dobro. Widziałem to na własne oczy. Doświadczenie uzależnienia i bezsilności może być impulsem, który sprawi, że człowiek wpuści Boga do swego życia, a Bóg je przemieni.