Dziś właściwie każdego dnia na nowo odkrywam, że byliśmy sobie pisani. Różni jesteśmy kompletnie, mamy zupełnie inne temperamenty, a nawet poczucie humoru. Ale ubogacamy siebie nawzajem, a w kluczowych kwestiach mówimy jednym głosem. Trochę jak z puzzlami. Gdyby dwa były identyczne, układanki z tego nie zrobisz. Muszą się różnić, ale jednocześnie do siebie pasować. Wtedy całość ma sens – mówi Rafał Patyra, znany dziennikarz sportowy i prezenter telewizyjny.
Rozmawia Joanna Świątkiewicz
Przysłowie mówi, że stara miłość nie rdzewieje. Czy zgadza się Pan z zawartą w nim życiową mądrością?
Przede wszystkim – prawdziwa miłość nie rdzewieje. Prawdziwa! Złudzenie miłości, uczucie zakochania, motyle w brzuchu – to wszystko się skończy. I to raczej szybciej niż później. Bo to emocje. A tymczasem miłość jest postawą, nie emocją. Jest aktem woli płynącym zarówno z serca, jak i z rozumu.
Dzięki temu nie zostawiamy swojego małżonka wtedy, gdy rozpocznie się tzw. proza życia. Nie będziemy szukać nowego partnera po to, żeby dalej w emocjach unosić się nad ziemią. Będziemy za to razem szli i dźwigali ciężary, jakie zaczną na nas spadać. Im więcej ich razem uniesiemy, tym nasz związek będzie mocniejszy. Wspólne doświadczenia – zwłaszcza trudne – potrafią scementować lepiej niż murarska zaprawa.
Skoro już jesteśmy przy powiedzeniach, dorzucę jeszcze jedno – bieda jednoczy. Bieda rozumiana jako wspólnie przeżywane życiowe wyzwania, często trudne i dołujące, hartuje lepiej niż hutniczy piec.
Czy spotkanie z żoną to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Tak, od początku coś mnie zakłuło w piersi i pojawiła się fascynacja drugą osobą. Poznaliśmy się na studiach i choć zainteresowanie od początku było obustronne, to jednak musiałem trochę o Asię powalczyć. No, ale jak wiadomo, tylko to, co okupione jest wysiłkiem, ma prawdziwą wartość.
Dziś właściwie każdego dnia na nowo odkrywam, że byliśmy sobie pisani. Różni jesteśmy kompletnie, mamy zupełnie inne temperamenty, a nawet poczucie humoru. Ale ubogacamy siebie nawzajem, a w kluczowych kwestiach mówimy jednym głosem. Trochę jak z puzzlami. Gdyby dwa były identyczne, układanki z tego nie zrobisz. Muszą się różnić, ale jednocześnie do siebie pasować. Wtedy całość ma sens.
Czym urzekła Pana wybranka serca?
Zachwyciła mnie pogodą ducha, otwartością, prostolinijnością, lojalnością, uczciwością. Nie było w niej nic sztucznego, pozy na pokaz, żadnego udawania czy jakiegokolwiek zmanierowania. Dostrzegłem za to dużo pokory, a także świadomość, że do wszystkiego dochodzi się własną pracą, a nie drogami na skróty.
Pociągała mnie też nutka szaleństwa, jaką w sobie miała. Nutka – a nie cała partytura. Robiliśmy razem rzeczy zwariowane, ale poza nawias prawa nie wychodziliśmy.
Wspólne życie było sielanką?
Pewnie, przynajmniej początek. Wystartowaliśmy do wspólnego życia jak kosmiczna rakieta. Jeszcze na studiach podjęliśmy oboje pracę zarobkową. Stać nas było na rezygnację z mieszkania w akademiku i zakup samochodu. Robiliśmy kariery zawodowe, zarabialiśmy i czerpaliśmy z życia pełnymi garściami. Szybko uzgodniliśmy datę ślubu, mieliśmy podobną wizję wspólnej przyszłości. Kupiliśmy nasze pierwsze własne mieszkanie – wprawdzie nie w samej Warszawie, ale dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na dwupoziomowy lokal o powierzchni prawie dziewięćdziesięciu metrów kwadratowych. Wypas, jak na młode małżeństwo.
Co zakłóciło szczęście małżeńskie?
Daliśmy się ponieść współczesnemu światu. Zaczęliśmy spędzać więcej czasu z nim niż ze sobą. Rozmowy w domu bardziej przypominały wymianę komunikatów, a mniej dzielenie się swoimi refleksjami i emocjami. Nagle nasze oczekiwania zaczęły się rozjeżdżać, pojawiły się pretensje i żale.
Zamiast się wspierać i nawzajem budować, szukaliśmy poklasku poza domem. Zwłaszcza ja. Skoro w pracy klepali mnie po plecach, a w domu czekały same obowiązki, zacząłem spędzać coraz więcej czasu w telewizji. Wręcz uciekałem z domu do lepszego świata. Pozornie lepszego.
Czy na zmianę patrzenia na małżeństwo i rodzinę miało wpływ środowisko dziennikarskie i obracanie się między sławami sportu i telewizji?
Na pewno świat show biznesu czy mediów nie stwarza przychylnego klimatu dla poukładanego życia rodzinnego. Zabiera mnóstwo czasu, podrzuca ambitne wyzwania, które człowieka nakręcają, ale jednocześnie odwracają uwagę od spraw naprawdę ważnych. Stymuluje pieniędzmi, rozpoznawalnością, promocją nazwiska i twarzy. Wbija w pychę, umacnia egoizm. Omamia, bo tak naprawdę pudruje rzeczywistość, która często ociera się o moralną zgniliznę. Ja też gniłem, wdając się w romanse.
Kto pomógł Panu rozwiązać życiowy dylemat?
Ten dylemat pojawił się, gdy przyszło do wyboru – żona i rodzina, czy budowanie związku z inną kobietą. Tą inną kobietą byłem oczarowany, ale z czasem zacząłem nabierać wątpliwości. Uwierała mnie też świadomość, że do końca życia byłbym praktycznie poza Kościołem, pozbawiając się na własne życzenie choćby dostępu do komunii świętej. Nie byłem święty, miałem tego świadomość. Ale jednak jakaś kotwica trzymała mnie w porcie, nie pozwalając odpłynąć na pełne morze zatracenia.
Potężny życiowy dylemat zaczął jednak dawać się we znaki i być krzyżem, który ciężko było dźwigać. Życie straciło kolory. Wstawanie z łóżka było wyzwaniem. Nic nie miało większego sensu. Gdy wreszcie padłem na kolana, uznając swoją bezsilność, krzyknąłem Jezusowi, żeby się tym zajął i mi pomógł, bo ja już sam sobie nie poradzę. Byłem na psychicznym dnie. No i On – taktowny Gość, który nigdy się nie narzuca – wszedł przez otwarte drzwi, chwycił za miotłę i zaczął robić porządki.
Ja dostrzegłem wyraźnie widoczną przemianę w sobie samym podczas spoczynku w Duchu Świętym, który zaliczyłem na mszy z modlitwą o uzdrowienie w częstochowskiej archikatedrze. Posługiwała Wspólnota Mamre. Rafał padający wtedy na podłogę i Rafał wstający z niej po jakimś czasie to już byli dwaj różni ludzie. Padał człowiek z łuskami na oczach, a wstawał facet widzący wszystko wyraźnie.
Czy pamięta Pan dzień, kiedy znowu szczerze wyznał żonie, że ją kocha?
Szczerze mówiąc – nie. Pewnie po trosze dlatego, że był to jednak proces. Nawet po wspomnianym spoczynku w Duchu Świętym nie wszystko wyprostowało się od razu, ale nasze małżeńskie relacje zaczęły znów wjeżdżać na właściwe tory. Rozmawialiśmy coraz dłużej i głębiej. Coś, co było w ruinie, znów zaczynało przypominać zręby domu.
Jak żona przyjęła tę zmianę?
Miała łatwiej, bo ona pierwsza przeszła wewnętrzną przemianę. Też zresztą na modlitwie, choć może bez tak spektakularnego efektu jak spoczynek w Duchu Świętym. Ale różnica była wyraźna – załamanie i roztrzęsienie minęło, stała się spokojna i pewna, że wszystko się dobrze skończy.
No i ten jej spokój zaczął mnie pociągać i fascynować. Ja go wtedy w sobie w ogóle jeszcze nie miałem, a bardzo potrzebowałem. Skąd ona to ma – nie mogłem się nadziwić. Ja też tak chciałem. Również o tym często rozmawialiśmy. Te rozmowy, bardzo osobiste, intymne, mocno nas zbliżały.
Jak teraz wygląda Wasze wspólne wędrowanie przez życie?
Jest świadome i dojrzałe. Zresztą wiemy i widzimy na każdym kroku, że nie idziemy we dwoje, tylko we troje. Gdy sakramentalni małżonkowie łączą się w Jego imię, On jest pośród nich. Wciąż mamy różne charaktery i temperamenty, ale choć ciągle potrafią nas ponieść, to jednak zaprzęgnięte do wspólnego wozu, ciągną nas w jednym kierunku.
Jezus odbudował nam rodzinę, osadzając fundament na skale, a nie na piasku. Możemy mieć różne zdania, ale w kwestiach kluczowych zawsze się zgadzamy. No i jesteśmy dla siebie nawzajem wsparciem. Wcześniej tego nie było.
Gdzie dzisiaj szuka Pan inspiracji do budowania szczęścia rodzinnego?
W Jezusie. I choć to tylko jedno słowo, pełniej nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.
Czy publiczne przyznanie się do poważnego kryzysu małżeńskiego było konieczne?
Przecież jesteśmy świadkami Chrystusa. A świadek nie zamyka się w swoim domu, bo wtedy jego świadectwo nigdzie nie trafi. My postrzegamy naszą rolę jako misję. Zostaliśmy uzdrowieni, namacalnie dotknięci Bożą łaską.
I mamy świadomość, że dziś – gdy na naszych oczach rozgorzała ostateczna bitwa o rodzinę – bierzemy udział w tej walce. Wreszcie pod właściwym sztandarem. Szatan już wie, że przegrał. I dlatego spuścił ze smyczy wszystkie swoje sługi. Tak źle jeszcze nie było. Paradoksalnie oznacza to, że kres tej walki jest blisko. Zwycięski kres, rzecz jasna. Chwała Panu!
„Głos Ojca Pio” [GOP 146/2/2024]
RAFAŁ PATYRA – dziennikarz sportowy i prezenter telewizyjny. Absolwent warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego i Warszawskiego Centrum Dziennikarstwa. Były piłkarz i trener. Pasjonat historii i patriota wierny zawołaniu: „Bóg, Honor, Ojczyzna”.