Narkotyki zaspokajały potrzebę towarzystwa i akceptacji. Pan Bóg przestał mi być potrzebny. Po co mi On, po co mi rodzina, po co mi ojczyzna, po co mi wartości? Mam wszystko, doszedłem do tego sam, więc wszystkie inne rzeczy trzeba odstawić na bocznicę…
Z Andrzejem Sową, świeckim ewangelizatorem rozmawia br. Wojciech Czywczyński OFMCap.
Jako nastolatek wpadłeś w różnego rodzaju nałogi, przez lata byłeś narkomanem. Czy człowiekowi borykającemu się z nałogami trudno jest zrobić w swoim sercu miejsce dla Boga?
W wieku szesnastu lat przestałem chodzić do kościoła. Wyprowadziły mnie z niego narkotyki. Wyrzekłem się katolickiego Boga, bo wydawał mi się bardzo rygorystyczny i mocno niesprawiedliwy... Była jednak we mnie tęsknota za siłą wyższą, bóstwem czy bogiem, zwał, jak chciał… Poszukiwałem więc w buddyzmie tybetańskim, zadawałem się z szamanami, uczestniczyłem w wywoływaniu duchów.
Czy z Twojego doświadczenia wynika, że narkotyki są metodą diabła na odwodzenie człowieka od Pana Boga?
Nałóg degraduje osobę psychicznie i moralnie. Człowiek tkwi później w konflikcie duchowym. Musi z czegoś zrezygnować. A że nałóg jest wyjątkowo silny, zaspokaja jego pierwotne potrzeby, no to człowiek rezygnuje z wszystkiego, co narkotykiem nie jest.
Człowiekowi uzależnionemu trudniej jest utrzymać relację z Panem Bogiem?
Myślę, że tak. Życie bez łaski Bożej sprawia, że skrada się diablisko. Grzech Adama i Ewy… W moim przypadku tak było. Narkotyki zaspokajały potrzebę towarzystwa i akceptacji. Byłem lubiany i wszędzie zapraszany, zostałem duszą towarzystwa, rozdawałem narkotyki… Pan Bóg przestał mi być potrzebny. Po co mi On, po co mi rodzina, po co mi ojczyzna, po co mi wartości? Mam wszystko, doszedłem do tego sam, więc wszystkie inne rzeczy trzeba odstawić na bocznicę.
Kiedy najpełniej w Twoim życiu zrealizowało się słowo „moc w słabości się doskonali”?
Mówi się, że człowiek musi sięgnąć dna, w którym nie ma już sił, nie ma wiary, nie ma nadziei, nie ma bliskich, nie ma rodziny, nie ma niczego, na czym mógłby się oprzeć. Ja po jedenastu latach brania narkotyków straciłem wszystko. Mój zespół – który miał szansę grać do dzisiaj, bo był nowatorski, wygrał Jarocin i miał nagrać płytę – rozpadł się. Przyjaciele się odsunęli, ponieważ ich okłamywałem i oszukiwałem. Rodzice wyrzucili mnie z domu. Pozostały mi narkomańskie mety, szemrane środowisko dilerów, paserów, cinkciarzy i prostytutek. Byłem bezdomny, mieszkałem trochę po klatkach schodowych, trochę w wagonie kolejowym, a cztery miesiące w piwnicy.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że zostałem oszukany, nie mam nadziei, jestem zniszczonym człowiekiem, gniję, jedzą mnie szczury. Doszło do mnie, że to, co uważałem za „wybawienie”, doprowadziło mnie do śmierci duchowej, emocjonalnej i fizycznej – mając sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu ważyłem niecałe pięćdziesiąt kilogramów – w glanach, spodniach i w T-shircie! Wyglądałem jak zombie! Nakłuwałem nogi, ręce, tułów, szyję, czoło – w każde miejsce, gdzie znalazłem drożną żyłę, pakowałem narkotyki. Wiedziałem, że to jest czarna dziura. Koniec. Umrę.
Dopiero w tym momencie wielkiej słabości mógł do mnie przyjść Pan Bóg. Przyszedł przez przyjaciółkę Marzenę, która się mną zaopiekowała. Zacząłem do niej jeździć, odwszawiłem się, odrobaczyłem i wykąpałem. Ale manipulowałem nią. Układ był taki, że ja w miarę wyglądałem jak cywilizowany człowiek, w zamian za to ona dawała mi pieniądze na narkotyki.
Długo trwał układ z Marzeną?
Pewnego razu Marzena powiedziała mi, że poznała w Jarocinie fajnych ludzi, którzy zaprosili ją na imprezę, i zaproponowała mi, żebym z nią tam pojechał. Stwierdziłem, że skoro ona stawia, to bardzo chętnie. Załatwiłem narkotyki i pojechaliśmy.
Imprezką okazały się rekolekcje charyzmatyczne. W pierwszym momencie chciałem stamtąd uciekać. Nie rozumiałem zupełnie tego, co się tam działo, ani zgromadzonych tam ludzi. Zastanawiałem się, co oni ćpają, bo dla mnie to było za mocne. Niestety ostatni autobus z powodu silnego mrozu nie odjechał i musiałem z tymi oszołomami spędzić noc. Myślałem, że mnie tam po prostu rozniesie. A już zupełnie poirytowało mnie świadectwo dziewczyny molestowanej przez ojczyma, która opowiadała, że spotkała Jezusa i wybaczyła ojczymowi!? To wszystko się we mnie strasznie gryzło. I ciągle ten Jezus – że oni Go spotkali, że On ich prowadzi, że do nich mówi…
Na drugi dzień podczas katechezy głoszony był kerygmat, który miał doprowadzić do oddania życia Jezusowi. Ludzie podchodzili do ołtarza, aby to uczynić, a ja siedziałem w ławce. Nie byłem w stanie tam podejść. Przeżywałem moment totalnej słabości. Wtedy zawołałem: „Boże, jeśli naprawdę jesteś, proszę Cię o wiarę, bo ja nie wierzę już w nic”. Nic po tym moim zawołaniu się nie zmieniło. Wręcz przeciwnie, kiedy „puściły” mnie narkotyki, zaczął się objaw głodu narkotykowego. Wiedziałem, że jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin po odstawieniu narkotyków nie będę hospitalizowany, umrę z powodu odwodnienia organizmu. Dlatego też chciałem jak najszybciej „wysępić” pieniądze na bilet i uciekać, ale jeden z księży powiedział, że oni dadzą mi pieniądze na bilet, ale mają zwyczaj modlić się o umocnienie nad ludźmi, którzy wyjeżdżają. Zgodziłem się i oni zaczęli się modlić językami. Kiedy wstałem od tej modlitwy, stała się bardzo dziwna rzecz: objawy głodu narkotykowego – biegunka, wymioty, dreszcze – ustąpiły. Nie mogłem pojąć, jak to się stało, w takim byłem szoku. Nie znałem wtedy terminu chrześcijańskiego uzdrowienia przez wiarę w imię Jezusa. Ponieważ nie miałem nawrotów choroby, postanowiłem zostać na tych rekolekcjach.
Po uzdrowieniu od razu stanąłeś na nogi i wróciłeś do normalnego życia?
Po rekolekcjach dwa tygodnie mieszkałem u jednego z księży. Pierwszej nocy, kiedy nie mogłem spać, on mi dał do słuchania kanony z Taizé. Słuchałem tych nagrań i płakałem jak małe dziecko. Nie umiałem się opanować. Tak mnie Pan Bóg swoim słowem „przejechał”.
Na drugi dzień przyjąłem Komunię na mszy świętej i też płakałem. Uciekłem z kościoła przekonany, że jestem wariatem, mam schizofrenię paranoidalną. Teraz to już tylko kaftan, bo narkotyki uszkodziły mi „dekiel”. Zupełnie nie rozumiałem tego, co się ze mną działo. Czułem, że muszę pojechać do domu rodzinnego, choć wcześniej czterokrotnie okradłem moich rodziców.
Tak zrobiłem. Pukam do drzwi. Moja matka mi otwiera. Mówię: „Mamo, czy mogę z Wami mieszkać? Z rekolekcji wróciłem”. Mojej mamie „kopara” opadła, tak była zdziwiona moimi słowami, tym bardziej, że znała mnie dobrze i nic nie wiedziała o rekolekcjach charyzmatycznych. Musiałem jej wytłumaczyć, że mają one związek z Kościołem i księżmi... Naprawdę dziękuję Bogu, że otworzył serce mojej matki.
Siedząc wtedy w domu, nie miałem co robić, więc zacząłem czytać książkę, którą dostałem w prezencie: „Jezus żyje” – o. Emiliena Tardifa MSC. Kiedy podczas lektury doszedłem do momentu uzdrowienia człowieka z nowotworu, zacząłem kojarzyć fakty z mojej modlitwy: też miałem dreszcze, też czułem gorąco, też działy się takie rzeczy. Nie wiem, jak długo płakałem, bo dotarło do mnie, co się wydarzyło – zostałem uzdrowiony. Bóg mnie kocha personalnie, za mnie umarł, za takiego gnoja, za takiego łajdaka, za takie nic. W Jego krzyżu i zmartwychwstaniu mogę mieć nowe życie. To było dla mnie największe odkrycie. Spotkałem Boga twarzą w twarz. Taki był początek mojej 26-letniej przygody z Panem Bogiem.
Nawrócenie to wcale nie koniec, ale początek walki duchowej. Jak dzisiaj ją kontynuujesz? Z jakich narzędzi korzystasz?
Na początku nie mogłem rzucać się na głęboką wodę. Zacząłem od spowiedzi, regularnego czytania słowa Bożego i chodzenia na Eucharystię, wstąpiłem także do wspólnoty. Trzymałem się tego jak kotwicy. Wtedy zacząłem odkrywać, że Bóg prowadzi mnie swoim słowem. Kiedy prosiłem Go o coś, dostawałem proroctwo albo otwierałem słowo Boże, a ono się wypełniało. Przeczytałem w Piśmie Świętym, że słowo Pana jest jak deszcz – nawadnia ziemię i nie wraca do Niego bezowocnie.
Po nawróceniu zacząłem dużo ewangelizować i dawać świadectwo. Wtedy doświadczyłem, że diabeł istnieje. Atakował mnie i moją rodzinę. Zresztą robi to do dzisiaj. Kiedyś się tego bałem, ale teraz po dwudziestu sześciu latach chodzenia za Panem w sercu mam głęboko zakorzenioną prawdę o Jezusowym zwycięstwie. Niech się tam miota diabełek, to są jego ostatnie podrygi, bo my jesteśmy odkupieni w krwi Chrystusa, w Jego ranach, w Jego zmartwychwstaniu. Nie znaczy to wcale, że pokonywanie przeciwności jest łatwe, że nie pojawiają się kryzysy małżeńskie czy problemy z dziećmi, że nie przychodzą różne wątpliwości, załamania… Zmagam się z tym, natomiast wiem, że jestem dzieckiem Boga, który stworzył wszystko dla mnie i chce mi błogosławić. I tego się trzymam bardzo mocno.
Mimo wszystko, mimo różnych życiowych dróg, Bóg jest ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc czym się tu martwić. Słowo Boże mówi: „Będziesz się troszczył o królestwo Boże i jego sprawiedliwość, a wszystko inne zostanie ci dodane, bo Bóg wie, czego ci potrzeba”. I tak jest w moim życiu. Nie mam stałej pracy, żyję z łaski Bożej, a mam wszystko: rodzinę, dom, samochód. Za dużo nie pracuję, a Pan Bóg błogosławi. Ale jest warunek: trzeba iść za Panem i Go słuchać. Ja odkryłem, co jest wolą Bożą w moim życiu, i staram się to robić.
Na pewno – jak każdemu – zdarzają ci się chwile, w których nie odczuwasz bliskości Pana Boga. Jak wtedy walczysz z pokusami powrotu do dawnych nawyków?
Dla mnie ważna jest wspólnota ludzi wierzących. Wiem, że mogę wykonać telefon i sto osób będzie się za mnie modlić. Mogę zadzwonić do moich przyjaciół księży, a oni odprawią za mnie Eucharystię. To jest moc Kościoła. Jezus mówi: „Gdzie dwóch lub trzech się gromadzi w imię Moje, jestem pośrodku nich”.
To jest nasz oręż, miecz obosieczny na diabła, co wcale nie oznacza, że pomaga od razu. Czasami trzeba nauczyć się pokory i cierpliwości, bo Pan Bóg ma swoje drogi. Nie jest to łatwe. Nie chciałbym dawać recept. Każdy ma swoją drogę z Panem Bogiem. Każdy sam musi wypracować wierność i ufność do Niego.
Dużym pokrzepieniem dla mnie jest słowo Boże. Otwieram je, kiedy czasami w „deklu” mi się miesza. Trafiam wtedy na taki fragment, w którym Pan Bóg mnie od razu napomina. To naprawdę działa. Ale też, gdy jest ciężko, trafiam np. na słowa psalmu: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie”, które odczytuję jako pokrzepienie, choć często nie od razu doświadczam jego działania. Przyjmuję jednak na wiarę, że słowo Boże wykonuje we mnie konkretną pracę. Najważniejsza jest osobista relacja z Bogiem. Nie chcę wskazywać form, bo czasami dobry jest różaniec, a czasami – kontemplacja. Bóg jest przy mnie cały czas, więc ja także chcę przebywać w Jego obecności cały czas. Chodzi o świadomość, którą Pan Bóg wlewa wprost do serca, że jest moim przyjacielem i nie opuści mnie ani na chwilę.
Wielu Twoich znajomych z dawnych lat umarło z powodu narkotyków, a Ty żyjesz, a nawet powiedziałbym, że masz życie w pełni…
Nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego jedni są uzdrawiani, a inni nie. Wiem natomiast, że grzech prowadzi do śmierci. W Biblii jest napisane, że „pomrzecie w grzechach waszych”. Rzeczywiście tak jest. Pomarli w swoich grzechach, poprzez choroby, narkotyki… Dlatego my, chrześcijanie, powinniśmy iść do ośrodków dla uzależnionych, do więzień, szpitali i głosić Dobrą Nowinę. Tymczasem nas tam nie ma. Wielu katolików boi się tam iść. Nie jest to łatwe, ale ja zawsze spoglądam na Jezusa: przecież On się z takimi zadawał. Mówił: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, co się źle mają”.
Mam też świadomość, że w Kościele jest wielu ludzi, którzy nie znają Jezusa. Chodzą na nabożeństwa, odprawiają rytuały religijne i nic poza tym. Gdy mówię do nich: „Spotkałem Pana, mam z Nim osobową relację”, patrzą na mnie jak na głupka. Spłyciłem to trochę. Ale prawda jest taka, że ludzie Kościoła, często ci „sprawiedliwi”, też potrzebują doświadczenia Bożej miłości i nawrócenia, wyrwania z chorej religijności. Byłem niedawno na rekolekcjach o powtórnym przyjściu Chrystusa. Połowa uczestników powiedziała, że ma dzieci, pracę, dom buduje i nie chce, żeby Jezus przyszedł właśnie teraz. A przecież to jest sens naszej wiary: czekamy na Pana! Ja bym chciał, żeby On przyszedł! Ludzie nie znają nauczania Kościoła. To poważny problem. Dlatego mówię, że roboty ewangelizacyjnej jest dużo, księża muszą mówić porządne kazania, a ja będę robił swoje.
"Głos Ojca Pio" [120/6/2019]
Andrzej Sowa – 52 lata, z wykształcenia pedagog, z zamiłowania ewangelizator, mieszka na wsi, żonaty, ojciec trójki dzieci.