Kościół to łódź, która płynie po oceanie życia. Gdzie jest w niej miejsce dla duszpasterza? Czy ma on być kapitanem tej łodzi? Wiele osób myśli w ten sposób. Jeżeli tak działa duszpasterstwo, to problem się zaczyna, kiedy duszpasterza zaczyna brakować: młodzi przestają wiedzieć, dokąd iść. Papież Franciszek mówi, że duszpasterz nie może być kapitanem statku! Ma być latarnią.
Z Adamem Gęstwą OFMCap, dyrektorem Szkoły dla Spowiedników i długoletnim duszpasterzem młodzieży, rozmawia Maciej Zinkiewicz OFMCap
Młodych ludzi jest dziś w Kościele mniej niż jeszcze dekadę czy dwie temu. Czy oni rzeczywiście odchodzą?
Powyższe pytanie lokuje mnie w loży eksperta, którym nie jestem. Postaram się jednak dotknąć tematu tak, jak sam tego doświadczyłem podczas posługi w duszpasterstwie akademickim. Rzeczywiście, na mszach niedzielnych przeważają ludzie starsi i w średnim wieku. Jednak wystarczy, że np. przy kościele Dominikanów w Krakowie pojawi się plakat z nazwiskiem Adam Szustak, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Kościół pęka w szwach, a inne parafie mogą tylko pozazdrościć frekwencji młodych wiernych. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że odejścia młodych z Kościoła związane są nie tylko z ich życiem. W mojej optyce ten trudny proces rozkłada się na młodych i na duszpasterzy. W takiej perspektywie wygodniej jest mi postawić Twoje pytanie nieco inaczej: Dlaczego młodzi nie przychodzą do Kościoła?
Skoro wolisz spojrzeć na młodych ludzi jako przychodzących, czy pokusiłbyś się o ich przedstawienie?
Najlepiej, aby młodzi sami się przedstawili. Ryzykowne jest mówić o nich bez nich, ale spróbuję. W jednym z wywiadów ks. prof. Krzysztof Pawlina opisał współczesnego młodego człowieka. Zobrazował „młodych gniewnych” na różne sposoby. Wśród nich znaleźli się dobrze wykształceni z małych miejscowości o stylu życia „KORPO”, czyli zrywający z tradycją. Ciekawą grupę stanowią tzw. młodzi „WEGE lub EKO”. To ci, którzy z domu rodzinnego przywożą kotlety schabowe i w ukryciu przed kolegami z „KORPO” smakują normalnego życia. Dość liczną grupą są „ZWOLENNICY CHERCHINGU”, którzy uważają, że Kościół ma jakieś tam swoje przepisy, które jednak nie do końca mogą sprostać wyzwaniom współczesności. Inni wiarę traktują jako tęskne wspomnienie, które staje się realne podczas życiowej tragedii.
Kiedy przyjrzałem się osobom z duszpasterstwa, łatwo dostrzegłem spostrzeżenia opisane przez ks. prof. Pawlinę. Wśród młodych zobaczyłem bardziej kreatorów niż adresatów norm moralnych, używających argumentów: „bo lubię” czy „nikt mi nie będzie dyktował, co mam robić”. Królował wśród nich zgubny sytuacjonizm, który uzależniał wszystko od okoliczności: „To zależy od sytuacji”. Bardzo często ich oczekiwania nie pokrywały się z postępowaniem. Znalazłem też młodych, których nazwałem tzw. „opcją wyciszoną”. To byli ci, którzy nie mieli zbyt ambitnych planów, a wszystko, co planowaliśmy, w ich ocenie było nieopłacalne. Była to grupa ludzi oszukanych. Większość z nich po studiach nie dostała pracy, o jakiej marzyli. Stąd ostrożność. Życie ich oszukało. Jednak najliczniejsi byli ci, którzy wcześniej mieli doświadczenie duszpasterstwa.
Wśród takiej różnorodności młodych ludzi dostrzegłem coś szczególnego: „genotyp”, oni nie garnęli się do duszpasterstwa, dlatego że było fajnie (to mieli w obfitości na zewnątrz Kościoła), ale dlatego, że głęboko było w nich wpisane pragnienie wspólnoty. Moją rola polegała na ukierunkowaniu tego pragnienia i w konsekwencji nazwania go Kościołem. Wtedy młodzi ludzie są. Nigdy ich nie brakuje. Być może nie robią tego, czego chciałby duszpasterz, ale przecież od czegoś trzeba zacząć.
Z tego, co mówisz, praca z młodzieżą jest niezłą szkołą życia. Co zrobić, aby młodzi nie odchodzili?
Gdybym miał odpowiedzieć bardzo krótko, skwitowałbym to powiedzeniem mojego współbrata, doświadczonego duszpasterza młodzieży, br. Rafała Tańskiego: „lepiej krótko świecić, niż całe życie kopcić”.
To sympatyczne i lekko fatalistyczne powiedzenie odnalazłem w wypowiedziach papieża Franciszka. Kościół – wspólnota – to łódź, która płynie po oceanie życia. Gdzie jest w niej miejsce dla duszpasterza? Czy ma on być kapitanem tej łodzi? Wiele osób myśli w ten sposób. Jeżeli tak działa duszpasterstwo, to problem się zaczyna, kiedy duszpasterza zaczyna brakować: młodzi przestają wiedzieć, dokąd iść. Papież Franciszek mówi, że duszpasterz nie może być kapitanem statku! Ma być latarnią.
Tego nauczyła mnie młodzież. Oczekiwali wielu potwierdzeń własnych idei, pomysłów, kochali swój klimat. Jako duszpasterz szybko przekonałem się, że nie żyję tak jak młodzież. W trymiga zostałem zakotwiczony na stałym lądzie, gdzie rozpoznawalnym światłem dla innych były: modlitwa, katecheza, konfesjonał, msza i modlitwa brewiarzowa, do której zapraszałem młodych z pasją maniaka. Tylko tak potrafiłem być dla nich latarnią. Nie udawałem, że dam im coś, czego nie posiadam. Dałem to, co miałem. Z czasem okazywało się, że młodzi bardzo szanują to moje stałe miejsce na pewnym brzegu i coraz liczniej do niego przybijali. Nauczyłem się, że młodzi ludzie przypływają i odpływają, a moje zadanie polega na zapewnieniu ich, że zawsze znajdą mnie w określonym miejscu i będę miał dla nich czas.
Ważne jest więc, aby dać młodemu człowiekowi wolność do poszukiwania… Ale trzeba też wspierać go nieustannie świadectwem własnego życia… Zdarzyły Ci się spektakularne powroty czy, jak wolisz, przychodzenia?
Dla mnie na pierwszym miejscu byli ludzie, których już zastałem w duszpasterstwie. Oni niejako stanowili brzeg, na którym mogliśmy razem świecić. Nie trzeba było ich uczyć „Ojcze nasz”. I to z pewnością zasługa wcześniejszych środowisk, ale także moich współbraci (m.in. br. Szymona Mrowca), którzy zgromadzili takie, a nie inne grono młodych ludzi. I chwała Bogu. Jestem również ogromnie wdzięczny za sugestię braci co do duszpasterzowania. Jeden z nich zachęcił mnie, aby stworzyć miejsce, do którego młodzi będą chcieli wracać. Powiedział: „Stwórz coś na wzór domu. Ale nie takiego, jaki mieli oni. Stwórz dom, w którym będą mogli nie tylko siedzieć, ale też swobodnie się wypowiadać, gdzie każdy odnajdzie bezpieczną przystań”. Ludzie szybko podchwycili pomysł budowy salki akademickiej. Młodzież ją umeblowała, przygotowała. Czuli, że to, co tworzą, jest ich.
I tak wiele osób przychodziło, ponieważ szukało swojego środowiska. To nie były powroty w sensie spektakularnych nawróceń. Z nimi natomiast szedłem do środowisk, które z Kościołem nie miały wiele wspólnego. Szliśmy na kolędę do akademików. Tam często zamykano przed nami drzwi. Ludzie ze środowisk innych niż Kościół, mimo naszej inicjatywy, przychodzili do nas rzadko. Wydaje mi się, że tak daleko idąca zmiana środowiska była dla nich jak utrata powietrza. Ale za ogromny sukces trzeba uznać to, że ci ludzie odnajdywali drogę na niedzielną Eucharystię. Nie było ich na spotkaniu duszpasterstwa akademickiego, ale kiedy robiliśmy rekolekcje, to nie wiadomo skąd w kościele pojawiało się ponad pięćset osób.
W ten sposób powstawała kolejna przestrzeń, gdzie spotykali się młodzi ludzi, aby wielbić Pana. Zresztą było to ucieleśnienie słów papieża Franciszka mówiącego o ukazywaniu macierzyńskości Kościoła. Sami młodzi przyciągali się nawzajem i tworzyli miejsce, do którego warto wracać, gdzie jest w miarę znośnie, czasami i przytulnie, a nawet bezpiecznie, niczym w łonie matki.
W tym, co mówiłeś wcześniej, można by dostrzec Kościół bierny, który stoi jak latarnia i czeka aż ktoś go zobaczy, a teraz opisujesz wędrówki po akademikach. Jak zrozumieć rolę duszpasterza akademickiego: pozostaje bierny czy też działa z niesamowitą energią twórczą?
Chcę podkreślić, że Kościół to nie duszpasterz. Ta negatywna definicja rzeczywiście wymaga kilku dopowiedzeń. Kościół ma czekać jak latarnia na brzegu. Nie. Po co komu latarnia, skoro nie ma łodzi. Łódź bez latarni niewiele znaczy i nie wie, dokąd ma płynąć.
Papież nam mówi: wyjdź z łodzi, stań na swoim miejscu. Często słyszy się głosy przeciwne: bądź z młodzieżą bardzo blisko. Co to znaczy? Stań się studentem? Będę wtedy, jak klown, udawał kogoś, kim nie jestem. Duszpasterstwo akademickie jest bardzo wymagające. Tam trzeba być małym kaskaderem. Wśród studentów zazwyczaj nie ma jeszcze pogłębionego życia wiarą, jest akcyjność. Ja nie mogłem być i nie byłem człowiekiem, który staje ramię w ramię i bierze udział w akcji. Takimi osobami mogli być absolwenci, których musiałem uformować. Poświęciłem im wiele czasu i sił: jeździłem z nimi na rekolekcje i dzieliłem się wiarą jak umiałem. Oni natomiast oddziaływali na studentów, często choćby prowadząc spotkania dla studentów. Studenci natomiast szli do licealistów i gimnazjalistów. Duszpasterz to latarnia, a na łodzi działy się różne rzeczy. Trzeba było na nie pozwolić, by w końcu poszczególne osoby w swoim czasie dojrzały światło, poznały Chrystusa. W tym kontekście duszpasterzem dla gimnazjalisty stawał się nie tylko kapłan, ale także starszy kolega, student. Zaś dla studenta autorytetem stawał się ktoś świeżo po studiach. Wszyscy razem byliśmy jedną wspólnotą wiary. Dopiero tak uformowana grupa ruszała na zewnątrz. Korzystając z metafory morskiej, powiedziałbym, że zmierzała ku obcym lądom. I to jest dla nas, dla Kościoła, szansa. Młodzież płynie swoim stateczkiem, tzn. we własnym środowisku rówieśniczym, z własną załogą, a my możemy dać jej światło. Pytanie: czy to robimy? Czy bije od nas wyraźny blask?
Sprawia to wrażenie, jakby młodzi byli dla siebie poprzeczką, do której da się doskoczyć. Ale przecież jako duszpasterz młodzieży spotykałeś także indywidualnie z młodymi...
Tak, oczywiście. Takim momentem na pewno jest spowiedź. Jeśli decydują się być we wspólnocie i chcą uczyć się wiary, wcześniej czy później przychodzą do konfesjonału. Ale to nie my, duszpasterze, wyznaczamy moment. To bardzo ważne. Rzadko zdarza się odwrotnie, że ktoś przychodzi do spowiedzi i później trafia do wspólnoty.
Spotkałem w konfesjonale młodych ludzi, którzy w ogóle nie wiedzieli, jak odnaleźć się w tym miejscu. Mieli problem z odprawieniem pokuty. Kłopot polegał na tym, że po prostu nigdy się nie modlili. Chcieli, ale nie umieli. Czasem odprawiałem za nich pokutę, ale też młodzież podpowiedziała mi inne rozwiązanie: stworzyliśmy studenckie pogotowie modlitewne, tzw. SPM, czyli SPAM. Osoba potrzebująca wsparcia modlitewnego (również w przypadku pokuty sakramentalnej) mogła napisać SMS do dyżurującego studenta lub studentki z duszpasterstwa, aby się za nią pomodlili. Tak odpowiedzieliśmy na zachętę papieża, by wprowadzać do Kościoła, przyjmować.
Jak wprowadzić do Kościoła człowieka, który przynależy do niego tylko dlatego, że został ochrzczony? Chce przyjść, ale Kościół to dla niego obce środowisko? I pech chce, że został właśnie poproszony, by być ojcem chrzestnym. Wypada więc, żeby się wyspowiadał. Dawałem takiemu młodemu człowiekowi wizytówkę z numerem telefonu i mówiłem: „Jeśli jesteś w stanie w ramach pokuty wysłać SMS z prośbą o modlitwę, zrób to”. Później wiele osób dawało świadectwo, że było to ich pierwsze doświadczenie modlitwy wstawienniczej. Byli tacy, którzy przychodzili na spotkanie duszpasterstwa sprawdzić, kto się za nich modlił. I tak powiększała się gromadka młodych gniewnych. Ale nie ukrywam, że większość czasu poświęcałem na spotkania indywidualne poza konfesjonałem.
Na młodzież oddziałuje również środowisko wirtualne, treści odnajdywane w sieci internetowej…
Twoje przesłanie jest jeszcze mocniejsze, jeżeli wiesz, co chcesz im zaproponować. Nie uważam się za specjalistę od wpływu mediów na kondycję młodego człowieka, ale był taki czas, kiedy próbowałem nim być. Swego czasu w salce akademickiej chciałem zrobić szafkę na telefony komórkowe. Miało to poprawić koncentrację młodzieży na ważnych treściach głoszonych podczas konferencji. Efekt był odwrotny niż to sobie zaplanowałem. Sami studenci potwierdzili, że przez całe spotkanie myśleli tylko o tym, czy ktoś do nich nie dzwoni. Nie byli w stanie powtórzyć treści przedłożenia. Zrozumiałem, że nie mogę siłą wyrywać ich ze świata. Zacząłem ich obserwować. Nawet kiedy przychodzili do mnie na rozmowy duchowe, to w ręce trzymali telefon. On był dla nich gwarantem bezpieczeństwa, osobą towarzyszącą… I olśniło mnie. Ludzie, wchodząc na obcy teren, muszą mieć kawałek swojego świata w ręce.
Później zauważyłem, że trzymany w ręce telefon to sygnał, że poruszany temat jest za trudny. Kiedy temat robił się interesujący i zrozumiały, telefon odkładano na bok. W ten sposób świat wirtualny w postaci telefonu komórkowego pomógł mi rozeznawać jakość percepcji mojego komunikatu. Mogłem się przekonać, gdzie mój rozmówca się znajduje. Telefon zazwyczaj wypełniał tzw. międzyczas młodzieży, czyli przestrzeń, w której zawiązuje się relacje. By ruszyć w drogę wiary, konieczne jest budowanie relacji. Dopiero one prowadzą do konfesjonału i pogłębionej rozmowy. Minęło wiele czasu, by młodzi zaczęli wypełniać swój międzyczas inaczej, niż tylko siedząc przed komputerem lub z telefonem. Ale nie jest to niemożliwe.
Sam nie wiem, jak to się działo, że młodzież przychodziła. Ufam, że tak działała łaska Boża, ale przekonałem się, że najpierw to oni mnie mają w ręku, niczym telefon komórkowy, ja tylko świecę jak latarnia. Z czasem tworzyła się przestrzeń spotkania i role się dopełniały. Jeszcze później oni zapraszali swoich kumpli, przyjaciół itd.
Czy Twoje doświadczenie pracy z młodzieżą ma wpływ na pełnioną obecnie posługę dyrektora „Szkoły dla Spowiedników” i formatora kapłanów?
Zacznę od tego, że nie lubię określenia „formator”. I to nie dlatego, że przez długi czas zajmowałem się pracą formacyjną. Bardziej podoba mi się słowo, którego użył o. Ivan Mario Rupnik SJ, a mianowicie „probator”. W odróżnieniu od słowa „formacja” probacja zawiera pewien aspekt praktyczny, czego nauczyła mnie właśnie młodzież. Zanim cokolwiek zaproponowałem, wpierw sam to musiałem zrobić. Dlatego nie chcę być formatorem, a wolę być probatorem, czyli tym, który pierwszy próbuje przetrzeć szlak dla innych. Dlatego też myślę, że wszystko, czego dotykam i z czym mam lub miałem do czynienia, wywiera na mnie wpływ.
Wielu księży, którzy przyjeżdżają do „Szkoły dla Spowiedników”, zajmuje się duszpasterstwem młodzieży. I faktycznie niektórzy są tylko formatorami, czyli zachowują się, jakby byli głównymi bohaterami z Księgi Rodzaju: powiedział i stało się. Młodzi tego nie lubią. Nie tolerują paternalizmu. A tymczasem papież wskazuje, że zanim zapalisz innego, najpierw samemu trzeba świecić. Moje doświadczenie pracy z młodzieżą pokazało mi, co z życia Kościoła są oni w stanie przyjąć, co potrafią uczynić swoim, a do czego nie wolno ich zmuszać. Niezwykle cenne było odkrycie, w jakim miejscu życia duchowego znajduję się ja, a w jakim oni. To pozwoliło mi umocnić i ugruntować własną tożsamość jako chrześcijanina, katolika i kapłana. Dla młodych ważna okazała się informacja, że oni mogą być w innym miejscu spotkania z Bogiem niż ja. Podczas zajęć z kapłanami poruszam temat spowiedzi młodych. Dzięki pracy z młodzieżą dzisiaj jest mi łatwiej zobrazować ścieżkę duchową młodego pokolenia katolików. Również omawiamy takie tematy jak: duchowy rozwój młodego człowieka czy sposób oddziaływania Boga na jego życie, uwikłanie w grzech i inne problemy związane z konfesjonałem.
Myślałem, że na zakończenie naszej rozmowy stosowny będzie krótki apel do młodzieży wskazujący na wartość wiary itd. Teraz wydaje mi się, że lepiej będzie zaapelować do duszpasterzy, aby nie odchodzili od młodzieży, która nosi w sobie charyzmat Kościoła.
Nie nadaję się do wygłaszania apeli. Mogę tylko powiedzieć, że duszpasterz, który nie widzi młodzieży spowiadającej się, powinien najpierw zapytać samego siebie, czy dobrze się spowiada, czy w sakramencie pokuty spotyka Boga. Może ten sakrament jest dla niego tylko formalnością, schematem, a nie motorem jego życia? Młodzież bardzo szybko weryfikuje jakość kapłańskiego świadectwa. W kontakcie z młodzieżą duszpasterz ma szansę być świadkiem i dzielić się doświadczeniem Boga, który go przemienia. W życiu każdego Bóg jednak działa nieco inaczej, dlatego warto zachęcić młodzież do własnych poszukiwań i odpowiedzi. Od młodzieży można się wiele nauczyć. Trzeba tylko wiedzieć, kim się jest, i nie pragnąć innych wpisywać w schematy.