Wydrukuj tę stronę

Tam i z powrotem

Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Odbyłem wiele rozmów z braćmi, którzy starali się mnie odwieść od decyzji o opuszczeniu zakonu. Prosili: „Zastanów się, przemyśl, jeszcze masz czas”, ale byłem na tyle słaby i zdeterminowany, że nie podjąłem walki o swoje życie zakonne…

Z bratem zakonnym, Dariuszem Ciszkiem OFMCap rozmawia Wojciech Czywczyński OFMCap

Wstąpiłeś do Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów jako młody, ambitny człowiek, spędzając we wspólnocie znaczną część swojej młodości. Jednak jakiś czas po ślubach wieczystych postanowiłeś opuścić kapucyńskie szeregi… Co się stało?
Był to długi i złożony proces, który dojrzewał w moim sercu. Moje marzenia o zakonie, ambicje oraz sposób, w jaki chciałem przeżywać życie zakonne, na początku tej drogi – w nowicjacie – spełniało się. Intensywnie żyłem Ewangelią na wzór św. Franciszka. Później nastąpił we mnie rozłam, gdyż mocno zaangażowałem się w wypełnianie obowiązków i pracę, a życie modlitwy powoli zaczęło schodzić na dalszy plan. Obowiązki przypisane przez Regułę, Statuty i Konstytucje wypełniałem, ale z coraz większym chłodem. Impulsem, który dał mi dużo do myślenia, był wyjazd do Włoch ­– do Frascati, śladami św. Franciszka. Tam na nowo rozbudziło się we mnie pragnienie życia w pełni franciszkańskiego. Stąd też nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego – mimo iż pragnę w pełni naśladować św. Franciszka – postępuję inaczej. Nie miałem siły wrócić do mojego pierwotnego charyzmatu, gorliwości i zapału, których doświadczałem w nowicjacie. Po dziesięciu latach podjąłem decyzję o wystąpieniu z zakonu.

Wystąpiłeś, ponieważ sam zauważyłeś, że nie jesteś zdolny żyć w zakonie tak, jak byś chciał?
Tak to dziś widzę. Owszem, odbyłem wiele rozmów z braćmi, którzy starali się mnie odwieść od tej decyzji. Prosili: „Zastanów się, przemyśl, jeszcze masz czas”, ale ja byłem na tyle słaby i zdeterminowany, że nie podjąłem walki o swoje życie zakonne.

Po wystąpieniu z zakonu utrzymywałeś kontakt z byłymi współbraćmi?
Tylko przez pierwsze dwa, może trzy lata. Nie było wtedy takich mediów, jak dziś, ale utrzymywałem skromną korespondencję pisemną, z biegiem czasu coraz rzadszą. W końcu urwała się całkowicie.

Czym się zajmowałeś po opuszczeniu zakonu?
Kiedy wracam do przeszłości, widzę, że nie był to dla mnie łatwy czas. Po dziesięciu latach spędzonych w zakonie przystosowanie się do świata było dla mnie bardzo trudne. Czasem czułem się jak człowiek z innej planety – nie pasowałem do tego świata ani do ludzi. Mój sposób myślenia, zachowania, moje wypowiedzi, stosowane przeze mnie słownictwo odbiegały od standardów. Wszyscy, którzy mnie znali i wiedzieli, że byłem w zakonie, często mówili: „Ty jesteś zakonnik”. Znamię przynależności do zakonu pozostało na zawsze.

Z zawodu jestem cukiernikiem, więc pracowałem w piekarni, potem w masarni, na ubojni, ostatecznie, już razem z moją małżonką, Ulą, prowadziliśmy usługi masarskie i obsługę gastronomiczną wesel, ślubów, chrztów itd. – dziś nazwalibyśmy to cateringiem.

Wstąpiłeś w związek małżeński, który z pewnością zmienił Twoje życie. Z osoby samotnej stałeś się mężem. Czy marzenie o założeniu rodziny pojawiło się w Tobie jeszcze kiedy byłeś w zakonie?
Wstępując do zakonu jako siedemnastolatek, pełen planów i ambicji, nie zostawiając dla siebie niczego na tym świecie, z pewnością czasem o tym myślałem.

Wstąpienie w związek małżeński po opuszczeniu zakonu było dla mnie oznaką pewnej stabilizacji, ułożenia, poukładania życia i kontynuowania tego, co sam otrzymałem w domu rodzinnym. Pochodzę z rodziny na wskroś katolickiej, z dużą tradycją religijną, stąd pewne wzorce wyniosłem z domu. Jednak okres narzeczeństwa i początek życia małżeńskiego był naznaczony zmaganiami ze środowiskiem wiejskim, dość mocno piętnującym człowieka, który był w zakonie. Gdy dowiedział się o tym przyszły teść, przez trzy dni nie mógł przyjść do siebie, nie umiał pogodzić się z faktem, że jego jedyna córka wybrała sobie byłego zakonnika, człowieka o niejasnej przeszłości i korzeniach.

Wstąpiłeś w związek małżeński, jednak dziś ponownie jesteś zakonnikiem… Jak to się stało?
Moje małżeństwo trwało niecałe piętnaście lat. Mogę go podzielić na dwa etapy. Pierwszy związany był z pragnieniem i walką o posiadanie potomstwa. Wiązało się to z licznymi i długimi próbami leczenia bezpłodności. Niestety poprzez podanie hormonów pobudzone zostały u mojej żony komórki nowotworowe i rozpoczął się drugi etap w naszym życiu, czyli walka z chorobą.

Dziś, z perspektywy czasu widzę, że Pan Bóg oczyścił nasz związek – choroba sprawiła, że staliśmy się sobie bliżsi i hierarchia wartości poukładała się już inaczej. Pieniądz przestał być najważniejszy, choć pozostał środkiem koniecznym do leczenia. Dzięki tej wspólnej walce bardziej otworzyłem się na moją żonę i na innych chorych ludzi. Szczególnie wspominam wyjazdy do Łodzi na radioterapię, na „chemię”, różne operacje. Dzięki nim poznawałem chorych, którzy mieli podobne problemy i zauważyłem, jak wiele w tych trudnych chwilach czerpałem z tego, co mi dała formacja zakonna. Zbliżyłem się ponownie do Pana Boga.

Chcesz powiedzieć, że Pan Bóg poprzez Twoje pierwsze doświadczenie życia zakonnego uzdolnił Cię do lepszego przeżywania trudności, które dotknęły Ciebie i Twoją żonę? Czy tak to odczytujesz?
Pan Bóg dał mi łaskę, żeby tak było. Gdyby nie mój pierwszy pobyt w zakonie, z pewnością byłoby mi trudniej. Z dala od Pana Boga w tej sytuacji pewnie wpadłbym w różne używki tego świata i nie wiadomo jak potoczyłby się nasz związek. W doświadczeniu Boga czułem spokój – wiedziałem, że nie jestem w tym wszystkim sam.

Jak Wasza historia potoczyła się dalej?
Po dziewięciu latach zmagania, chodzenia po krzywej paraboli, kiedy raz było lepiej, a raz gorzej, nie sądziłem, że to wszystko aż tak szybko się skończy. Kiedy klęczysz i trzymasz żonę na rękach, kiedy umiera osoba, którą kochasz, z którą wiążesz swoje plany i życie, to nie sposób nie umrzeć razem z nią. Jeśli w małżeństwie tworzy się jedno ciało, to ty również w nim umierasz. Dla mnie ta śmierć stała się jednocześnie narodzinami. Były one bardzo bolesne, ale widzę, że Pan Bóg cały czas nade mną czuwał. O godzinie drugiej trzydzieści w nocy, kiedy nastąpił zgon mojej żony, noc panowała nie tylko wokół, ale i w moim sercu. Wszystko pękło, załamało się i skończyło – plany, marzenia o domu i firmie, o dzieciach… W tym czasie zacząłem częściej czytać słowo Boże: księgi Hioba i Koheleta. Utożsamiałem się z Hiobem, który stracił wszystko poza wiarą w Boga.

Czy byli przy Tobie ludzie, którzy Cię wspierali?
Tak. Pan Bóg stawiał obok mnie ludzi, których przygotował. Wspominam dziś o. Oskara, franciszkanina z Wielunia, do którego chodziłem do spowiedzi. Kiedy po śmierci Uli rozmawiałem z nim długimi godzinami, on radził, jak przeżyć czas żałoby: oddać go Panu Bogu w celu oczyszczenia i przygotowania się do życia. On dał mi też pewne impulsy do powrotu do zakonu. Zadał pytanie o Boga.

Chętnie podjąłeś myśl o powrocie do zakonu?
Szczerze mówiąc, pierwsze chwile po pogrzebie wiązały się z walką z Panem Bogiem. Wciąż wracało we mnie pytanie: „Dlaczego?”. Po długich miesiącach refleksji i uporządkowaniu wszystkich spraw – także urzędowych, które musiałem załatwić – wszystko zaczęło się klarować. Powstały pytania: „Po co? Po co to mnie spotkało w życiu?”. Wspominam często odczucie, które mi wtedy towarzyszyło – chodzi o wolny dystans do tego, co mnie otacza. Miałem niesamowitą wolność, bo do niczego nie przywiązywałem wagi.

Wraz ze śmiercią żony Twoje życie znowu uległo diametralnej zmianie. Rozpoczął się proces ponownego rozeznawania i intensywnego wczytywania się w słowo Boże. Wspomniałeś też o ojcu Oskarze. Jak to się stało, że wróciłeś do zakonu?
Wróciłem po dwudziestu latach przerwy. Nie była to łatwa decyzja. Moi bliscy, znajomi i rodzina, gdy dowiedzieli się o tym, że myślę o powrocie do zakonu, w pierwszych słowach zarzucali mi ucieczkę. Mówili: „Uciekasz od świata, uciekasz od obowiązku”. Podobnie komentowali mój powrót bracia w zakonie: „Użył świata, a na starość wraca do klasztoru”. Z dwóch stron doświadczałem zmagania i bolączki. Czułem jednak w sercu, że jeśli nie spróbuję, przegram. Rozmawiałem ze swoim rodzonym bratem, który jest nota bene księdzem, i pytałem go, co robić. Odpowiedział prosto: „Jeśli się nie zapytasz w zakonie, to się nie dowiesz”. No i tak się stało. Wtedy odnowiłem kontakty z kapucynami i rozpoczęły się pierwsze rozmowy.

Gdybyś nie zadał pytania o to, czy życie zakonne jest wciąż otwartą dla Ciebie drogą i nie spróbował po raz kolejny wstąpić do zakonu, po prostu byś sobie to wyrzucał i miał do siebie żal?
Dokładnie. Ale dodam, że mój starszy brat, kiedy się dowiedział o tym, że chcę wrócić do zakonu, był bardzo niezadowolony. Mówił mi: „Masz wszystko, czego Ci potrzeba, każda kobieta może być Twoja”, a ja na to: „Owszem [śmiech] – w swojej zarozumiałości – ale jeśli nie spróbuję, nie będę szczęśliwy. Nawet z inną kobietą, która byłaby moją”.

Co działo się z Tobą po ponownym przyjęciu do zakonu? Jak wyglądało „wchodzenie” we wspólnotę?
Ponownie rozpocząłem życie zakonne pierwszego czerwca, czyli w dniu dziecka, co odczytuję jako uśmiech Pana Boga w moją stronę. Zostałem skierowany do domu modlitwy – pustelni w Zagórzu. Nie wiedziałem, czym różni się życie w tym domu od innych naszych klasztorów. Pierwsze tygodnie życia w domu modlitwy były dla mnie bardzo  trudne. Nie wiedziałem, o co chodzi…

Zostałeś wrzucony od razu na głęboką wodę – od razu do pustelni...
Tak. W nocy wstawało się wtedy bodajże dwadzieścia minut po godzinie pierwszej, pobudka rano o piątej, całodzienne milczenie… – dla człowiek wyrwanego z pędu życia takie nagłe, gwałtowne wciśnięcie hamulca powodowało, że zmagałem się niejednokrotnie z moim magistrem nowicjatu – br. Marcinem Świądrem – młodszym ode mnie o kilkanaście lat. Do tej pory to ja zawsze wydawałem polecenia, mówiłem kto co ma robić, a tu nagle taki młody mi mówi, jak ja mam żyć.

W ciągu trzech latach spędzonych w domu modlitwy znalazłem równowagę, patrząc na ikonę Marty i Marii wiszącą na ścianie w tamtejszym refektarzu. Dostrzegłem w niej pewną podstawę życia: zachowanie równowagi między pracą (Martą) a modlitwą (Marią). Staram się tę naukę kontynuować gdziekolwiek jestem.

Która decyzja była dla Ciebie trudniejsza: o opuszczeniu zakonu czy ponownym do niego wystąpieniu po dwudziestu latach?
Obie były tak samo trudne. Pierwsza wiązała się z niepewnością, bo wracałem do domu rodzinnego, gdzie świat się zmienił, znajomi wyjechali, a pozostali ludzie już mnie nie rozpoznawali. Natomiast powrót do zakonu niósł ze sobą większe zobowiązania. Rzeczywiście spełnił się ewangeliczny nakaz mówiący o opuszczeniu wszystkiego, by pójść za Chrystusem.

Pamiętam rekolekcje przed obłóczynami, czyli obrzędem odziania nowicjuszy w strój zakonny. Był to dla mnie bardzo ważny moment. Przyznam się szczerze, że chciałem wtedy przemycić moją żonę do klasztoru. Zrobiłem sobie wcześniej różaniec na palec ze złota, które nosiła ona i mojej ślubnej obrączki. Miała to być moja pamiątka do końca życia. Myślałem, że będę moją żonę nosił w sercu. Ale kiedy podczas rekolekcji usłyszałem słowa ewangelii, by zostawić wszystko i pójść za Chrystusem, w pierwszej chwili odczuwałem radość, że nie mam nic przy sobie. Widziałem, jak inni bracia składali różne swoje rzeczy, przedmioty, do których czują się przywiązani, a ja przyjechałem z Zagórza z małym plecakiem na pięć dni. Wtedy, po chwili przemyślenia, spojrzałem na mój palec i ten złoty różaniec. Kiedy go ściągnąłem i położyłem na ołtarzu, złożyłem świadectwo. Łzy płynęły mi z oczu, ale (co dziwne) po trzech dniach przyśniła mi się małżonka – przyszła zadowolona i uśmiechnięta i zapytała mnie: „Jak się, Misiek, czujesz?” – tak się do mnie zwracała [śmiech]. Wtedy czułem, że dałem jej wolność. Sam także poczułem się wolny i mogłem poświęcić się Panu.  Był to ostatni przedmiot, który należał do mojej żony. Właśnie tak – bardzo mocno – Pan Bóg pozwolił mi przeżyć to doświadczenie!

Wstępowałeś do Zakonu Ojców Kapucynów, a teraz jesteś w Zakonie Braci Mniejszych Kapucynów… Zmienił się zakon, ale Ty też się zmieniłeś. Czy czujesz się dziś „dopasowany”? Czy możesz powiedzieć, że masz powołanie uszyte na swoją miarę?
Dobrze, że to zauważyłeś – zakon się zmienia. Różnice, które zaszły na przestrzeni trzydziestu siedmiu lat są nie do opowiedzenia! To radykalna zmiana. Zawsze pragnąłem mieć dzieci – dziś jestem wicemagistrem nowicjatu, więc mam dzieci [śmiech]. Pan Bóg ma poczucie humoru. Pozbyłem się domu, mieszkania, ziemi itd. – obecnie zaś mam wiele domów. Porzuciłem firmę, a teraz zostałem na dodatek klasztornym ekonomem! Pewnego razu zadzwonił do mnie brat, by zapytać, co u mnie słychać. Odpowiedziałem mu, że mam pszczoły pod opieką i pracuję przy pasiece, a on to skomentował: „Co? Pan Bóg zabrał Ci jedną Ulę, a dał czternaście?!” [śmiech].

Doświadczam wielu sytuacji, w których widzę, że Pan Bóg ma poczucie humoru. I można Mu przeszkadzać (co czyniłem całe życie), ale w tej chwili widzę, jak ważna jest równowaga, o której mówiłem. Nauczyłem się jej w naszym domu modlitwy. Ona musi wypływać z miłości. Nie da się jej nauczyć inaczej, jak przez miłość. Żadne prawo i przepisy, nawet najbardziej idealne i doskonałe, nie będą miały smaku bez szczypty miłości. Dziś to dostrzegam. Podczas adoracji Najświętszego Sakramentu ja już nic nie mówię. Po niespełna piętnastu latach przeżytych z żoną wystarczały nam spojrzenia i często nie mówiliśmy nic więcej. Dziś staję przed Panem i uczę się relacji z Nim, korzystając z nauki, jaką dało mi małżeństwo. Kontakt osobowy, jakiego doświadcza się w małżeństwie, dziś staram się wnosić w moją relację z Panem Bogiem. Bardzo mi to pomaga.

Co, na podstawie swojego doświadczenia, radzisz zakonnikom, którzy dziś przeżywają kryzys i myślą o wystąpieniu ze swoich wspólnot?
Daleki jestem od jakiegokolwiek udzielania rad innym. Dziś inaczej patrzę na kryzys: on mnie ogałaca i stawia w świetle, które pokazuje, jaki autentycznie jestem. Mówi mi o braku modlitwy, o mojej relacji do braci i do siebie. To trzy ważne punkty: zachwianie miłości do Boga, braci i siebie. Jeśli nie ma równowagi i miłości, pojawiają się kryzysy. Nie można przechylać szali w kierunku adoracji swoich obowiązków i zapracowania. Ważną kwestią jest też słuchanie – słowa Bożego, wspólnoty i podpowiedzi własnego serca. Tego zabrakło u mnie, gdy występowałem z zakonu. Nie było słuchania, liczyły się tylko moje decyzje.

Czy dobrze jest być kapucynem dziś, 18 października 2018 roku?
Wyśmienicie! Nie widzę lepszego miejsca na świecie, jak u kapucynów [śmiech]!

Ostatnio zmieniany środa, 16 styczeń 2019 11:52